Spowici mgłą Lidia Świder

  Kolejny dzień na podobieństwo innych dni, zatraconych, zapomnianych. Zmarnowany z ludźmi, którzy ponad swój świat nigdy się nie wzniosą. Czas skalany bezmyślnością i stagnacją. Z łatwością marnotrawiony, dlatego jedynie, że dany. Tylko swoim czasem człowiek tak hojnie obdarowuje drugiego. Wszystko z wyjątkiem czasu odmierza, waży. Precyzja miary, dotykająca doczesności. Namacalna.

 Ucieczka przed samym sobą. Pragnienie porzucenia chwil samotności i ciszy. Na rzecz spotkania z ludźmi, rozmów z nimi prowadzonych, po których ślad nie pozostanie, myśl jedna, cień jej nawet. W imię wysłuchania? Potrzeba opowieści jest silniejsza, chwilami dopuszcza pytania, po chwili toczy się dalej, zatracając urok swego początku, czas jakiś niedopowiedzianego. Trwanie w wyobrażeniu dialogu, który nim nie jest.

 Rozmowy stawały się coraz cichsze, przypominały szepty. Tylko tych z gości, którzy mieli coś do powiedzenia. Inni z początku milczeli, piętnując wzrokiem palących w oddali. Ze  wzgardą spoglądali na butelki wina, które dostojnie spoczywały na stole. Przynajmniej teraz mogli poczuć się lepszymi, dzięki obyczajowi zachowania i beznamiętności. Równowaga ta trwała od lat, z przyczyny prozaicznej, nikt nie chciał jej naruszyć, z braku zainteresowania. Po chwili jednak zaczęli podkreślać z dumą, że wolni są od wszelkich słabości. Poświadczyć mieli najbliżej stojący. Nikogo to nie interesowało, nikt nie czekał na potwierdzenie słów pychy. Aureola za życia przypomina groteskę. Z nudy, z braku najmniejszych zainteresowań krytykowali szlachetniejszych od siebie, ogarnięci najgorszym ze wszystkich nałogów, zawiścią. Podnosili o ton głos, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nienawistny. Wodospad słów szyderczych, piętnujących.

 W małości swej, wywyższali się. Gestykulacja ich przypominała marionetkę budzącą się do życia, dzięki brutalnym pociągnięciom niewidzialnych nici. Z minami mędrców wypowiadali się na temat cnót winnych leżeć w naturze ludzkiej, sami ich nie posiadając. Przypominali psy na uwięzi, ujadające wściekle, z braku innego zajęcia.

 Przeżyją to życie, troszcząc się każdego dnia o własne zdrowie. Chodząc do niedouczonych lekarzy, którzy potrafią przeoczyć śmierć. Żyjąc w ciągłym lęku. Na koniec usiądą w poczekalni, odnajdą podobnych sobie, pomstując na tych, którzy nie zajęli ich miejsc.

 Myślący pozostali sami, odetchnęli, mogli zapalić, nie narażając się na werdykt cenzorów. Spowici bladym dymem przypominającym poranną mgłę. Trwali tak chwilę w letargu błogim, sennym. Słowa bywają zbędne, kiedy myśli podążają za sobą, gubiąc się, odnajdują. Ciszę przerwał głos wiolonczeli, głęboki, odważny, budzący niepokój. Odezwał się w nostalgii. Tęsknota, która najgłębiej w człowieku spoczywa. Niewyrażona. W koncercie, którego teraz słuchali, Antonina Dvoraka, odnaleziona. Skarga pełna żalu, ale i pasji. Chwile ukojenia. Piękno niezrozumiałe dla innych. Świat niedostępny dla tych, którzy już dawno temu przystanęli, zadawalając się tym, co dotknąć można, położyć na szali.

 Jan zasłuchany wodził oczyma po innych, przypatrywał się twarzom, nieobecnym spojrzeniom. Odnajdywał wzruszenie muzyką, tęsknotę za światem, który nie będzie dany. Zbyt odległy i nierzeczywisty. Przywołał w pamięci swoją bibliotekę, półki ciągnące się do sufitu, szczelnie wyłożone książkami. Wiele leżących na ziemi w nieładzie. Pootwieranych, z zaznaczonymi akapitami. Rzeczywistość nie do ogarnięcia dla postronnych. Spędzał w niej każdą wolną chwilę. Przypominało to spotkania z najwybitniejszymi umysłami każdej epoki. Na wyciągnięcie dłoni chwila spędzona z mistrzem, wybranym przez siebie. Utkwił mu w pamięci dzień szczególny. Ponury, ciemny, deszczowy. Siedział w fotelu, oglądając album dawnego mistrza. Wpatrywał się w obraz, w którym dostrzegł kolejny, Sądu Ostatecznego. Wtedy po raz pierwszy usłyszał muzykę, która uwodziła, prowadząc przez świat emocji. Wyrażająca stany, których nie mógł opisać wcześniej. Ten sam koncert wiolonczelowy, tak jak wówczas i dzisiaj tknięty dłonią Jacqueline du Pré.

 Poszukiwanie ludzi wyjątkowych, fascynujących, przypomina poławiacza pereł, który zmuszony jest sięgnąć dna dla znalezienia tej bezcennej. Godziny, dni, tygodnie przeobrażające się w lata. Zniechęcenie, które towarzyszy chwili spotkania drugiego człowieka. Rozczarowanie rozmową, która nie przynosi nic ponad codzienność. Jan cenił swój czas ponad wszystko. Odmierzał go swoją miarą, skrupulatnie. Jedno z najpiękniejszych oblicz skąpstwa. Szczędził go innym, odmawiał. Z wyjątkiem nielicznych.

 Dzisiejszy wieczór, spędzony wśród ludzi należał do rzadkości. Jan nie pojawił się przypadkowo. Wybierał osobowości wyjątkowe, zadziwiające, bądź duchowo z nim związane. Tutaj jednak inna myśl go przywiodła. Zapragnął ujrzeć ponownie człowieka doskonałego we własnym mniemaniu, siostrę. Dla pewnej równowagi. Jedna z najbardziej apodyktycznych, wymagających i surowych istot, jakie znał. Największym jej problemem było zrozumienie, że świat ludzi jest różnorodny, nie wszyscy są na jej podobieństwo. Wypracowany przez siebie światopogląd i zachowanie uznawała za jedynie słuszny. Nigdy nie odnalazła w sobie zrozumienia dla innych, nie wiedziała, czym jest empatia. Potrafiła być miła, wręcz urocza dla obcych, przez pewien czas, dłużej nie była w stanie wytrwać w nałożonej masce. Wybierając życie człowieka lub zwierzęcia zawahałaby się chwilę, ostatecznie wybierając to drugie. W głosowaniu tajnym. Pozostała do końca wieczoru z jednej przyczyny, zadecydowała o tym wcześniej. Ludzie pozbawieni uczuć są w stanie zaplanować niemalże każdy krok. Potrafią zaprojektować nie tylko własne życie, ale i cudze. Zwłaszcza cudze. Cierpiała słuchając koncertu Dvoraka, w tym czasie musiała zamilknąć, krytykowała jednak dalej w myślach. Nie odnalazła w tej muzyce emocji, stanów ducha i rozpaczy. Tylko dlatego, że nie zostały nazwane. Mogłaby słuchać klasyki jedynie z tekstem objaśniającym. Goście, siostra, tak podobni do siebie, przewidywalni, bezwzględni. Wciąż krytykujący innych. Zespolili się  w jedną bezkształtną bryłę.

 Przed wyjściem powinni zamienić parę zdań grzecznościowych. Wypadało. Wciąż coś wypada czynić, wbrew sobie. Spotykać się z ludźmi znanymi bądź nie, dla utrzymania tak zwanych więzi społecznych. Odbierać niechciane telefony. Rozmawiać z kimś napotkanym, tylko dlatego, że został wcześniej u kogoś przedstawiony. Zadawać pytania, na które nie czeka się odpowiedzi. Składać życzenia z okazji naznaczonych przez kalendarz, nie przez pamięć. Być ugrzecznionym, kiedy nie ma się na to ochoty.

 Jan zaniechał rozmowy. Świadom osądu. Powtarzanych słów, które na samym już początku przez swój jad nabiorą innego wymiaru. Po czym będą żyć własnym życiem. Wolnym, swobodnym, zmieniającym swój sens. Teraz pragnął powrócić do siebie, tęsknota za samotnością powoli zacierała ślady wspomnień dzisiejszego wieczoru. Odnajdywał jeszcze zagubione dźwięki wiolonczeli, na kształt samotnych pereł, spoczywających gdzieś daleko w ciemnościach.

 Świat harmonii i piękna. Zawieszony między czasami, zbyt wyjątkowy, by mógł przetrwać. Jan zapamiętał ogień, który strawił cały księgozbiór. Rozprzestrzeniał się dalej, w ułamkach sekund niszczył, pożerał wszystko, co drogim mu było. Złowieszczy taniec płomieni, chciwy, zachłanny, nienasycony. Nienawistna, bezlitosna siła zagłady. Nie wiedział jak długo trwała pożoga. Nie liczył czasu.

Lidia Świder