Prawo łaski Lidia Świder

Biały, długi korytarz, samotne wózki inwalidzkie, kule oparte o ścianę, otwarte drzwi do każdej sali, niestrzegące dostępu. Ludzie odarci z intymności, zawstydzeni, przerażeni czasem, który ich czeka. Oczekujący prawa łaski, które będzie dane nielicznym. Będą tak leżeć dniami, niekiedy tygodniami, spoglądając przed siebie i poza siebie, zapadając w sen, który nie przyniesie ulgi. Obcość miejsca, którego nie sposób oswoić.

Cierpienie uwrażliwia, wyostrza zmysły, dotyka świata niedostępnego dla innych. Kiedy nadejdzie noc pojawią się myśli, najboleśniejsze, wraz z nimi odezwie się sumienie, niewymuszone przez obowiązek spowiedzi, lecz przez nadzieję pojednania. Będą bezgranicznie samotni, przepełnieni lękiem. Pozostaną pytania. Padnie wtedy najważniejsze w dziejach ludzkości: Eli, Eli, lema sabachthani? Nie usłyszą odpowiedzi…

Sala szpitalna. Czyściec oczekiwania. Biel ścian, podłogi, okien, wszystkiego, co napotkać wzrok może. Najmniej widoczne są twarze wynędzniałe. Wstyd przed spojrzeniem innych, nie przed samym sobą. Poświata, budząca do życia tych, którzy dotykają śmierci. Ułudna, jak i cała sala. Stoliki, które zdradzają ubóstwo, wystawione na widok wszystkich, stojące najbliżej chorych. Biały kubek, woda, owoc. Martwa natura, której nie dotknie pędzel mistrza.

Blisko gdzieś, oddech przerywany, kwilący, bezbronny. Współczują ci, którzy doświadczyli. Tych jest niewielu. Zmysł słuchu staje się wrażliwszy, z każdym dniem coraz więcej uchwycić może, niekiedy o jedną nutę więcej. Nie posłyszą jej inni.

Bezradność wobec Boga. Prosić jedynie mogą. Teraz, nie na kolanach, nie na pielgrzymkach odnajdywać będą. Pielgrzymka jest ucieczką od samego siebie, drogą z innymi, wśród innych. Dziś nie jest poświęceniem. Jest usprawiedliwieniem poznania świata nieznanego, lecz doczesnego. W samotności swojej zmagać będą się do rana.

Jan podszedł do mężczyzny leżącego na końcu sali. Nie śmiał zadawać pytań, spoglądał tylko szukając słów, które nie ranią. Chorego można dotknąć myślą, tą niewypowiedzianą. Nadwrażliwość staje się udręką, każde słowo zapada głęboko, niekiedy sprawiając ból, niemal fizyczny. Codzienny gest budzi podejrzenia, uśmiech wydaje się fałszywym. Gmach wzniesiony na własnych wyobrażeniach. Nieufność.

– Pan spocznie.

Starszy mężczyzna wskazał na mały, niski taboret. Jan przysiadł na brzegu, bojąc się zagarnąć przestrzeń nienależącą do niego. Wiedział, że teraz usłyszy słowa, które zapadną w pamięć. Przeczucie.

– Przyglądam się ludziom od lat, obserwuję. Najciekawsi są, kiedy milczą. Tak, jak pan. Wtedy się zdradzają. Pytania znaczą wiele, odpowiedzi już niekoniecznie. Słowa najczęściej się zagubią. Zachowanie człowieka nigdy. Jak zachowa się, kiedy usłyszy pytanie? Rzecz najcenniejsza. Tak myślę, po cóż pytać, skoro to wszystko widzę. Słyszałem w moim życiu tyle słów. Przysięgi i złorzeczenia padały nieopatrznie. Na nic one. Człowiek wciąż przywiązuje do nich tak wielką wartość. Wystarczy spojrzeć, jaki jest na co dzień. Tak wiele można odczytać. To nieprawda, że poznaje się człowieka w chwilach ostatecznych, nie. Wcześniej każdy pozostawia ślad, lecz nie zauważony. Ścieżka, na niej kamienie, mniejsze, większe, porzucone przez innych, przez nas pomijane. Wystarczy czasami tylko przystanąć, spojrzeć. Oczekujemy potwierdzeń, słów oczywistych, precyzyjnych, służących tylko do utwierdzenia się w naszych wyobrażeniach. Nie wiem, dlaczego to wszystko panu mówię, może dlatego, że odczuwam pewną więź. Coś zagadkowego, nie sposób zdefiniować. Zdarza się ona między ludźmi rzadko, zbyt rzadko.

Zamilkł. Nie spojrzał nawet na odwiedzających, na rodzinę, która pojawiła się przed chwilą. Donośne głosy, śmiechy, krzyki dzieci, które zapewne nigdy już nie dowiedzą się, czym jest pewna granica, zawieszona jedynie w ciszy. Zachowanie nieokiełznane, dziś zwane spontanicznym. Usprawiedliwione. Bezmyślny parolatek spoglądał teraz na starca z zadziwieniem, wyraźnie zlękniony widokiem ciała bezsilnego, dłoni poruszającej się w rytmie choroby okrutnej. Stał i patrzył. Grzeczny, pełen trwogi, z półotwartymi ustami. Rodzice spoglądali na niego z zachwytem. Dziecko dopiero dziś ujrzało świat rzeczywisty, dawno już potrafiące mówić i czytać, żądać, okazywać swe niezadowolenie, od najwcześniejszych lat żyjące w przepychu doczesności, nie przemyśleń. Po raz pierwszy dotknęło cierpienia. Przyszły, mały egoista, który wkrótce wskaże rodzicom miejsce.

– Zapyta pan o te książki. – Starzec wskazał na stolik. – Pewien byłem, ludzie pańskiego pokroju zawsze o nie pytają. Ja to nazywam najszlachetniejszym ze światów, na wyciągnięcie dłoni. Dziś już zastygłym. Kto bardziej pana ciekawi? Tomasz a Kempis czy Nizar Kabbani?  – Jan przyglądał się temu bogactwu, zaskoczony książkami tak odmiennymi. Usłyszał tylko cierpkie słowa: Pańskie zadziwienie, ogranicza moje myśli.

Mężczyzna wstał powoli, nie spojrzał już na Jana, z trudem podszedł do okna. W tej izolacji, zamknięciu, droga jedyna, która wiodła do świata. Spoglądał na zamarłe drzewa, dostojne, otulone snem zimowym. Nagie konary, gałęzie na tle zimnego nieba, na linii horyzontu, tak odległej. Majestat piękna. Bezbronność wobec natury. Nie nadszedł jeszcze czas przebudzenia. Pozostali na sali, równie bezbronni, trwali w swym oczekiwaniu. Ci, którzy zwątpili, zaniechali, nie spoglądali już na drzwi, nie nasłuchiwali.

Rodzina, która wtargnęła przed chwilą, przypominała ludzi sobie obcych. Nie starali się nawet okazać współczucia. Stali nad chorym na podobieństwo słupa, odliczając czas potrzebny do wyjścia. Nie usiedli przy cierpiącym, nie ujęli dłoni, nie spojrzeli na niego, nie wymówili słowa, które mogłoby przynieść otuchę, nadzieję najmniejszą. Jeżeli bezduszność mogłaby przybrać kształt rzeczywisty, to tylko głazu zimnego. Zatracili miłość do drugiego człowieka, zapomnieli czym jest uczucie. Żałośni w swoim zadowoleniu i pysze trwać będą w świecie, który jedynie obliczyć można. Na nic więcej ich nie stać.

Jan sięgnął po tom poezji Kabbaniego, wrażliwszego od świata, w którym się narodził. Otworzył w miejscu, gdzie zachowane zostało zdjęcie meczetu Umajjadów. Sanktuarium, w którym spoczywają relikwie św. Jana Chrzciciela. Przejście papieskie przez próg meczetu zapisała historia. Jan spojrzał na starca stojącego wciąż przy oknie. Zadumał się nad jego losem. Syria, tak daleka, była mu wspomnieniem zapewne, ale i tęsknotą, czymś najdroższym, jedynym. Rzeka Jordan, otwarta brama prowadząca ku Ziemi Obiecanej.  Tutaj, na tej sali śnił obrazami przeszłości, dzięki którym budziła się jego wola życia. Pragnął dotknąć więcej, wydostać się z tej próżni, umknąć wyrokom. On zdołał.

Bliscy jego niedoli, bez wspomnień, które mogłyby zaprowadzić dalej, leżeli w półmartwym śnie. Bezradne dłonie, próbujące uchwycić odrobinę czegokolwiek namacalnego, kurczyły się nerwowo. Trzymali się nadziei. Mogli powracać teraz do przeszłości, tylko ona niczego nie zwiastowała. Zapomniane miejsca, odczucia, słowa porzucone przez niepamięć. Chwila, w której człowiek uzmysławia sobie, że dawne starania, poświęcenia, daremnymi były. Cały ten trud. Lata ciągnące się nieprzerwanie. W trosce o dzieci, które zapomną. Na cóż to wszystko?

Lidia Świder