Operacja „Sturmwind II” mająca na celu całkowite zlikwidowanie oddziałów partyzanckich w Puszczy Solskiej rozpoczęła się o świcie 21 czerwca 1944 r. Po ostrzale artyleryjskim tyraliery niemieckie ruszyły w jej głąb. Na rozkaz mjra Edwarda Markiewicza „Kaliny”, wszystkie podległe mu oddziały skoncentrowały się w Trzepietniaku, w obozie por. Konrada Bartoszewskiego „Wira”, który uznał zgrupowania za zbyt ryzykowne, tym bardziej, że obciążone licznymi taborami. Dzięki małej aktywności lotnictwa niemieckiego nie doszło na samym już początku do katastrofy. Dalsza ofensywa została zahamowana dzięki oddziałom por. Józefa Steglińskiego „Corda”, które przez cały dzień opóźniały marsz niemieckiej piechoty.
Zgrupowanie AL dotarło do gajówki „Za oknem”, w rejonie Górecka Kościelnego, niedaleko sztabu mjra Markiewicza. Propozycję dowództwa AL dotyczącą wspólnego wyjścia z kotła „Kalina” jednak odrzucił. 22 czerwca oddziały AL zostały zaatakowane przez Wermacht. Po wielu nieudanych próbach znalezienia luki w pierścieniu okrążenia kpt. Ignacy Borkowski „Wicek” rozkazuje go przerwać. Dziesiątkowani ogniem zdołali sforsować zaporę. Kosztem ogromnych strat w ludziach. Oddział został rozbity. Nielicznym udało się wydostać.
Partyzanci radzieccy, zajmując Osuchy i most na Tanwi, próbowali wydostać się z okrążenia już 21 czerwca. Niemieckie działa i moździerze udaremniły jednak tę próbę. Straty po obu stronach były znaczne. Ludność cywilna ucierpiała, wieś została podpalona. Oddziały ppłk. Prokopiuka skupione na nowym celu dotarły do Huty Różanieckiej. Zdeterminowane przystąpiły do forsowania Tanwi. I tym razem los nie okazał im łaski.
23 czerwca po przejściu rzeki Sopot oddziały AK i BCh zatrzymały się na postój, w czasie którego dochodzi do spotkania mjra „Kaliny” i rtm. Mieczysława Rakoczego „Miecza” z ppłk. Prokopiukiem. Na naradzie została wysunięta propozycja wspólnego przebijania się przez Tanew w kierunku Rudy Różanieckiej. Istnieją dwie wersje wydarzeń. Według pierwszej doszło do porozumienia. Są też głosy zgoła odmienne, wskazujące na to, że „Kalina” nie chciał współpracy.
Niemcy zaatakowali zgrupowanie AK i BCh nad rzeką Sopot w godzinach popołudniowych, włączając do akcji artylerię. Partyzanci zdołali odeprzeć atak na całej linii. Pojawiła się szansa przebicia. Oddziały niemieckie zaczęły się cofać. Padł wtedy brzemienny w skutkach rozkaz wstrzymania ognia i wycofania się w głąb puszczy. Dziś ciężko zrozumieć decyzję mjra Markiewicza. Rtm. „Miecz” odnajdywał jej usprawiedliwienie w słowie danym ppłk. Prokopiukowi. Wysuwane są też hipotezy, że dzięki tej decyzji zostały ocalone wioski, które nara-żone były na odwet hitlerowców. Wioski te jednak były opustoszałe. Ludność schroniła się w głębi puszczy.
Historia nie odpowiada wprost na pytania, kiedy wspomnienia jedynych świadków zaprzeczają sobie wzajemnie. Szukać należy korzyści własnej czy ponad nią się stawiającej?
Oddziały radzieckie, nie wysyłając swoich łączników i łamiąc dotychczasowe ustalenia (o ile takie miały miejsce), opuściły miejsce postoju, docierając w rejony wsi Kozaki. Szturmem przełamali dwie linie niemieckie. Na pierwszym jej odcinku znajdowali się głównie Kałmucy. Po sforsowaniu Tanwi przerwali jej umocnienia na lewym brzegu, wyłamując się z okrążenia.
Osamotnione oddziały AK i BCh, liczące około 1100 partyzantów, według rozkazu cofały się błotnistą drogą w głąb puszczy. Karłowate drzewa prowadziły do mokradeł. Partyzanci brnęli w bagnie po kolana. Po przejściu około trzech kilometrów nie odnajdywali już sił do dalszego marszu. Wyczerpani, spragnieni, o zmroku rozbili obóz. Głód mogli zaspokoić dzięki mięsu z zabitych koni taborowych. Nie mając wody, chciwie pili tą z bagien. Lekarze i siostry szpitala leśnego „665” pomimo dramatycznych warunków czynili wszystko, co było w ich mocy, by przynieść ulgę około 40 cierpiącym. Wielu z nich wymagało natychmiastowej operacji.
W czasie odprawy mjr Markiewicz nakreślił plan wyjścia z sytuacji, który polegał na okopaniu się i czekaniu zbliżającej się obławy. Nieprzyjaciel miał zostać zaskoczony nagłym atakiem. Większość dowódców wyraziła swój sprzeciw. Według nich tylko przebicie się siłą przez linię okrążenia dawało nadzieję na wyrwanie się z kotła. Ostateczna decyzja miała zapaść następnego dnia. Zła kondycja psychiczna „Kaliny”, jego zwątpienie i brak w wiary w możliwość wydostania się z matni, budziły obawy dotyczące przyszłych rozkazów.
24 czerwca porucznicy „Wir” i „Cord” udają się do mjra Markiewicza, aby ten raz jeszcze rozważył możliwość próby przebicia się. Na próżno, „Kalina” zdania nie zmienił. Uważał, że przetrwanie akcji w ukryciu daje największe szanse powodzenia. Wydał rozkazy dotyczące zlikwidowania archiwum, radiostacji i taborów. Rozdana została amunicja. Widok ogniska i płonącego w nim archiwum odbierał wszelką wiarę w możliwość wydostania się z kotła. Padały słowa „Otoczeni, bez wyjścia”.
W strugach deszczu partyzanci ruszają w głąb puszczy. Będąc u kresu sił, obciążeni bronią i amunicją, zapadają się w bagniska, pośród których żadna droga nie wiodła. Gęste, ostre krzewy, sięgające głowy, biją po twarzy, grożą utratą oczu. Zwalone drzewa, szuwary, opóźniają marsz. Konie grzęzną. Wozy z rannymi ciągną już partyzanci. Do czasu. Wnet i one się zapadną.
Podczas postoju ppor. Jan Kryk „Topola” z AK wraz z ppor. Józefem Mazurem „Skrzypikiem” z BCh postanowili opuścić zgrupowanie, szukając wyjścia na własną rękę. Zgodni byli co do tego, że rozkaz „Kaliny” doprowadzi do zagłady całego zgrupowania. Odziały przeszły w rejon osiedla Maziarze. Około północy w tyralierze podeszły do linii wroga. Wyjątkowo ciemna noc utrudniała marsz 250 ludzi, którzy nie byli w stanie zachować absolutnej ciszy. Trzask łamanych gałęzi, dźwięki brzękającej broni, zdradziły zbliżających się partyzantów. Oddziały niemieckie, zajmując dogodne pozycje wzdłuż wzgórza porośniętego lasem, otworzyły huraganowy ogień z broni maszynowej. Wystrzelone przez nich race rozświetliły niebo. Stało się widno jak w dzień. Chwilę później wprowadzili granatniki i moździerze. Pierwsi szturmujący ginęli na zaminowanym przedpolu. Próba wydarcia się poza pierścień okrążenia zakończyła się klęską. Obaj dowódcy ponieśli śmierć.
Po odłączeniu się oddziałów mjr Markiewicz znajdujący się w liczącym już tylko kilka kilometrów okrążeniu, zapewne z poczucia winy, świadom nieuniknionego, popełnił samobójstwo. Warto wspomnieć, że i tutaj zdania są podzielone. Dowództwo objął dotychczasowy zastępca „Kaliny” rtm. Mieczysław Rakoczy „Miecz”, który podjął decyzję o przebijaniu się w rejonie Karczmiska. Napotkano tu jednak na liczne oddziały niemieckie, które uniemożliwiały przerwanie linii okrążenia. Por. Bartoszewski „Wir” przedstawił wtedy śmiały projekt przebicia się przez rzekę Sopot między Osuchami a Buliczówką. Około godziny 22 oddziały zmieniły kierunek marszu, mając przed sobą do pokonania około 9 km. Po przyjęciu nowego planu, trzecim z kolei dowodzącym został por. „Wir”. Wraz z nim powróciła wiara w możliwość wyjścia z zacieśniającego się z każdą godziną pierścienia.
Teren zamknięty okrążeniem znajdował się w widłach Tanwi i Sopotu. Na kształt prostokąta, którego bok wynosił blisko 7 km. Zwany przez miejscową ludność uroczyskiem Maziarze. Teren skupiający olbrzymie bagna, zarośnięty dzikim drzewostanem, nieprzystępny.