25 czerwca z nastaniem świtu odziały AK i BCh ruszyły do ostatniego szturmu. Partyzanci BCh por. Stanisława Basaja „Rysia”, okryci poranną mgłą, jako jedni z pierwszych ruszyli do natarcia, mając na celu sforsowanie rzeki Sopot, które umożliwiłoby przerwanie pierścienia okrążenia. Wybuchy min zdradziły ich położenie. Szczątki rozerwanych ciał uścieliły ziemię. Zapomnianych, bezimiennych. Pozostali rzucili się do natarcia. Oświetleni racami świetlnymi, ostrzeliwani z broni maszynowej, parli naprzód. Parę minut później nieprzyjaciel użył artylerii. Huraganowy ogień nie dawał szans najmniejszych. Wielu dotarło do linii wroga na odległość rzutu granatem. Cóż z tego, nie sposób było się przebić.
Strzelec Sobczyk po ciężkim postrzale stracił pół twarzy. Błagał przyjaciela, aby ten zadał mu śmierć. Strz. „Kula”, raniony pociskiem w oczy, stracił wzrok. Początek to tylko dramatu ludzi, którzy poświęcili swoje życie w imię dobra najwyższego. Dziś nieodnajdującego miejsca.
Pozostałe oddziały BCh Jana Kędry „Błyskawicy” i Antoniego Wróbla „Burzy”, dziesiątkowane ogniem, zdołały sforsować Sopot. Atak ich załamał się na drugiej linii wroga. Wyczerpani, u kresu sił, nie mogli już stawiać oporu. Brzeg Sopotu usłany został ciałami zabitych i rannych. Nieliczni tylko przebili się przez trzecią linię. Gęsty las im sprzyjał. Pozostali przy życiu partyzanci wycofali się do uroczyska Maziarze.
Kompania sztabowa AK por. Adama Haniewicza „Wojny” w lesie Bieńkowskim i na łąkach Czynszówki poniosła ogromne straty, została niemal doszczętnie wybita. Zdołała wedrzeć się w trzecią linię okrążenia, walcząc wręcz. Wróg wykorzystał oddziały odwodowe. W nierównej walce wyczerpani partyzanci nie mieli najmniejszych szans.
W tym czasie oddział por. Józefa Steglińskiego „Corda” rozpoczął szturm na linii Osuch. Niezauważeni, w ciszy przeszli przez otwarte pola i łąkę do wód Sopotu. Ranni partyzanci mieli nadzieję, że będą podążać za szturmującym oddziałem. „Cord” zgody nie wyraził. Złożył przysięgę, że powróci po swych współtowarzyszy. Po sforsowaniu rzeki nieprzyjaciel otworzył ogień z ciężkiej broni maszynowej znajdującej się na tzw. Krzywej Górce. Do czasu zlikwidowania gniazda cekaemów dalsze natarcie stawało się niemożliwe. Dzięki odwadze grupy szturmowej pierwsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Kolejne karabiny maszynowe czekały na następnej linii okrążenia.
Partyzanci parli do przodu pomimo huraganowego ognia. Natarcie trwało. Świadomi, że ostatnie są to chwile, które prowadzić mogą do wolności. Wokół nich rozsiane martwe ciała. Krzyki, jęki, zagłuszane kolejnymi wybuchami moździerzy i granatników. Ci, którzy przetrwali, walkę ostatnią przyrównują do piekła. Po przekroczeniu około 400 metrów, 36 z nich straciło życie. „Cord”, pomimo odniesionej rany, dowodził nadal. Oddziały zdobyły trzecią linię okrążenia. Niemcy za wszelką cenę chcieli scalić rozerwany pierścień. Nowe oddziały zamknęły lukę.
Nie wszyscy zdołali się wydostać. „Cord”, wierny swojej przysiędze, powrócił po rannych i konających. Najprawdopodobniej zdołał do nich dotrzeć. Dosięgła go jednak kula nieprzyjaciela. Poległ na przedpolach Sopotu.
Żołnierze por. Konrada Bartoszewskiego „Wira” ruszyli jednocześnie z oddziałem „Corda”. W szerokiej linii tyraliery doszli do Sopotu niezauważeni. Zaatakowali następnie pozycje wroga, dokonując wyłomu. Kolejne strzały, wybuchy, martwe ciała, wśród nich konający. Ostatnie ich prośby i przebłagania. Sanitariuszki, które nie są w stanie unieść ciała bezwładnego, cięższego niż za życia. Głosy proszących o pomoc, ginące w hałasie, w którym słowa najmniejszego nie sposób uchwycić. Oczy tracące blask, matowe, po chwili martwe. Sceny napotykane niemal na każdym kroku.
Oddziały partyzanckie zepchnięte do uroczyska Maziarze nie zaprzestały walki. Batalion „Rysia” walczył zaciekle na linii Buliczówka – Borowiec. Opór był tak silny, że Niemcy parokrotnie zmuszeni byli do wprowadzenia artylerii. Zdziesiątkowany oddział rozproszył się, nie odnajdując już swojego miejsca.
Por. „Wojna” osaczony został pośrodku pola, blisko Osuch. Ostrzeliwał się z pistoletu maszynowego, następnie z broni krótkiej, do końca. Ziemia wokół niego usłana była łuskami. Ostatni to był opór. Niemcy obrzucili go ze wszystkich stron kilkudziesięcioma granatami.
Przez cztery dni tyraliery złożone z żołnierzy SS i Kałmuków przeczesywały puszczę, sektor po sektorze. Niemcy ostrzeliwali każde drzewo, każdy krzak. Ranni znaleźli się w położeniu tragicznym. Wielu konało w niewyobrażalnych męczarniach. „Lotczyk”, żołnierz oddziału „Błyskawicy”, mając urwaną nogę i rękę, tracił przytomność z bólu. Kolega codziennie wydłubywał mu patykiem robaki z ran. Strzelec Bronisław Drzazga został cały poraniony po tym, jak Niemiec rzucił w jego stronę granat. Leżał przez kilka dni w bagnie. Bez pomocy, bez opatrunku. Sam.
Nie epatuję okrucieństwem. Uzmysławiam czytelnikowi bezmiar cierpienia.
Większość partyzantów, którzy znaleźli schronienie w bagnach, pozostała tam na zawsze. Wykryci przez psy, rozstrzeliwani byli na miejscu. Największe szanse mieli ci, którzy ukryli się w bagnach zwanych „Truściną”. Dzięki trzcinie i gęstym krzewom oddziały niemieckie nie były w stanie dotrzeć do każdego miejsca ukrycia. Przerażające sceny, które rozgrywały się na oczach partyzantów, prowadziły ich niekiedy na skraj obłędu. Niektórzy targnęli się na swoje życie. Jan Rogowski „Cios” nie zapomniał sceny, kiedy to po trzech dniach obławy spostrzegł partyzanta, który po wyjściu z ukrycia zastrzelił się. Chwilę potem uczyniła to samo sanitariuszka.
Wzięci do niewoli traktowani byli w sposób nieludzki. Poddawani torturom. Maltretowani. „Słota” z oddziału „Burzy” bity był przez oprawców nahajem zakończonym ołowiem, po czym związano mu nadgarstki, powieszono na drzewie, w taki sposób, aby stopy nie dosięgły ziemi. Po długich 14 godzinach został wyswobodzony.
4 lipca partyzantów osadzonych w obozie w Biłgoraju wywieziono na miejsce stracenia. W lasach Rapy rozstrzelano 65 osób. Na miejscu egzekucji zapędzeni zostali do dołu. Z protokołu oględzin sądowo-lekarskich wynika, że wszyscy przed śmiercią bici byli tępymi narzędziami. Kilka ciał miało zmiażdżone czaszki. Los trzech okazał się okrutny, zostali pochowani żywcem.
Nie sposób dziś określić, jak wielu partyzantów poległo podczas operacji „Sturmwind II”. Oddziały AK i BCh poniosły największe straty. Oceniane są na ponad 800 ludzi, AL na około 200 i oddziałów radzieckich na 150. Z liczącej 30 tysięcy armii śmierć poniosło ponad 700 Niemców i Kałmuków.
Na największym cmentarzu partyzanckim w Polsce w Osuchach spoczywa ponad 250 ciał partyzantów AK i BCh. Ponad stu nie zdołano zidentyfikować. Na małym cmentarzu, położonym na niewielkim pagórku w Rudzie Różanieckiej, pochowano trzynastu żołnierzy AK. Zwłoki zostały zwiezione na miejsce pochówku po zakończeniu obławy. Ciał pięciu partyzantów nigdy nie odnaleziono. Dla ich pamięci usypano symboliczną mogiłę.
Czytając książkę Jerzego Markiewicza Paprocie zakwitły krwią partyzantów, długi czas pozostawałam na stronach, z których spoglądali na mnie partyzanci. Nieliczne spojrzenia biegną w dal, tak jakby chciały umknąć wyrokom. Wpatrywałam się w zdjęcia. Ostatni namacalny ślad, jaki po nich pozostał. Nie wiedzieli, jaki spotka ich los. Przewidywać jedynie mogli w domyśleniu. Twarze pełne wyrazu, charakteru i szlachetności, nieprzypominające współczesnych. Pod nimi podpisy, wciąż się powtarzające. Poległ, poległ, rozstrzelany, poległ, rozstrzelany…
Nie zapomnę fotografii sanitariuszki Anieli Mazur, która poniosła śmierć w Puszczy Solskiej. W jednym jej spojrzeniu, jak w soczewce skupiły się inne, wszystkich partyzantów, wyrażające niezłomność, odwagę, ale też i przeczucie nadchodzącej śmierci.