Kobiety schodziły się na wspólne przędzenie nici lnianych i konopnych. Na wiosnę siały len i konopie, latem spędzały wiele czasu na ręcznym pieleniu tych upraw, często robiły to na kolanach. Jesienią cienkie warstwy tych roślin rozkładały na łąkach, później moczyły w jakiś zagłębieniach, następnie suszyły, aby w końcu międlić na międlicach. Gotowe włókno trzeba było jeszcze wyczesać na czesadle, aby ostatecznie na kądzieli przy pomocy wrzeciona uprząść nici zwijane na motak, z których tkacze tkali płótna na krosnach. Mężczyźni w zimie młócili zboże cepami i wciąż słychać było stukot cepów, praca ogromnie ciężka, bo na klepisku trzeba było bić snopy cepem tak długo, aż wysypało się z nich wszystko ziarno.
Potańcówki odbywały się w domach, wynoszono stół, łóżko i ławę i już było miejsce do tańczenia.
W 1946-1947 wywożą Ukraińców z ich wiosek. Mieszkańcy, którzy potracili domy, przywozili opuszczone przez Ukraińców budynki i stawiali u siebie, aby mieć gdzie mieszkać. Dużo mieszkańców nie miało koni, pożyczali od tych, którzy je mieli, by można było zrobić coś w polu, na tych swoich małych kawałeczkach i wyżywić jakoś rodzinę. Nie było konia, ale krowa musiała być, bo ona żywiła rodzinę. Tyle lat minęło, a ja wciąż pamiętam życie dzieci wiejskich w czasach mojego dzieciństwa, dzieci głodnych, proszących o kawałeczek chleba tych, którzy go mieli, pasących wciąż krowy, gonionych do roboty, bitych, bo u niektórych rodziców jedynym sposobem na wychowanie było ich bicie.
Po wyzwoleniu odporniejsi i odważniejsi chodzili do Bełżca, do do obozu zagłady Żydów zwanym Kozielskiem, szukać złota, czasem je znajdywali. Mieszkaniec naszej wioski mówił mi, że poszedł tylko raz i znalazł pierścionek, za który kupił krowę i była wielka radość w domu. Znalezione złoto sprzedawali u mieszkańca Bełżca, który oszukiwał ich na wadze i cenie. Bieda wyganiała tych ludzi na to cmentarzysko, jednych, żeby przeżyć, a innych, żeby dużo mieć, bo niektórzy po tym chodzeniu mieli sporo złota. Mój ojciec nie chodził i przeżyliśmy. Na uboczu Chlewisk i Łukawicy jest nasza parafia Łukawica, dawniej było to gospodarstwo rolne zwane Kijasówką od nazwiska księdza Jana Kijasa, do którego należał kościół, staw, młyn wodny, pola i lasy. Wszystko to otrzymał przed wojną od dziedziczki Dzierżyńskiej, która mieszkała w Łukawicy. Miał dużo krów i koni. Ludzie wciąż pracowali u niego i zarabiali na „lepsze życie w niebie”, bo na ziemi nic z tego nie mieli. Władze PRL zabrały temu księdzu wszystko, zostawiły mu tylko kościół. Młyn został rozszabrowany, zrujnowany i nie zostało z niego nic.
Niedaleko kościoła w swoim lesie w malutkiej chatce mieszkał Julo, wszyscy tak mówili na niego. Samotny i biedniutki chodził wciąż do kościoła. Byłem u niego z kolegą i widziałem, jak oskrobywał pozieleniałe kartofle do gotowania, nie większe od włoskiego orzecha. Żył naprawdę biednie. W zimie znaleziono go zamarzniętego przy kuchni, w której chciał napalić. Po jego śmierci okazało się, że miał schowanych dużo dolarów. Przed wojną pracował w Kanadzie i wszystkie zarobione dolary przywiózł do Polski, które po jego śmierci znalazła i zabrała rodzina. Był w naszej wiosce Wojtek, bardzo ciekawa postać, miał talent i fantazję do opowiadania o swoich przygodach w wojsku i na wojnie. Był u nas cały dzień i opowiadał, jak w wojsku świetnie strzelał i na 200 m ucinał kolec z drutu, jak wzywano go na narady do sztabu, bo znał się bardzo dobrze na strategii i mapach. Opowiadał, jak atakowali górę, na której bronili się Serbowie i nie mogli jej zdobyć, a on poszedł do sztabu, wziął w plecak trotyl i w nocy wysadził tę górę. Rano przyjechali do niego dowódcy i pojechali popatrzeć na jego dzieło. Bardzo się wszyscy zdziwili, bo góra znikła, a za chwilę na ziemię koło nich spada Serb. W efekcie nocnego wysadzenia góry, Serbowie wylecieli tak wysoko, że spadali dopiero w dzień…
Władysław Swatek