Czas zatrzymany Waldemar Bałda

  To nieprawda, że czas wyłącznie goni wciąż naprzód, że czasu zatrzymać się nie da. Czas można przecież zatrzymać – dzięki temu cudownemu osiągnięciu technicznemu ludzkości (wiązanemu z  nazwiskiem francuskiego wynalazcy nazwiskiem Daguerre), jakim jest fotografia. Na dowód: kilka poniższych zdjęć.

  Pomiędzy różnościami, zgromadzonymi przez mego ojca Sławomira (1935-1993) – dziennikarza przez całe życie, od początku do końca zawodowej kariery wiernemu jakże popularnemu kiedyś dziennikowi, wydawanemu najpierw pod tytułem „Nowiny Rzeszowskie”, a potem już tylko „Nowiny”, przez czas jakiś reprezentującemu też w województwie krośnieńskim Polską Agencję Prasową – natrafiłem kiedyś na pudełko po papierze fotograficznym, wypełnione szczelnie zwiniętymi w rolki negatywami. Wyszperałem je niestety za późno: przechowywane w niewłaściwych warunkach celuloidowe zwoje nie oparły się niszczącemu działaniu wilgoci – na wielu filmach światłoczuła emulsja złuszczyła się, pokruszyła, pociemniała lub wyblakła. Na szczęście sporo materiału przetrwało w dobrym stanie – i dzięki nim mogę dziś mieć dowód uzasadniający twierdzenie, iż czas można jednak zatrzymać.

Pośród ojcowych zdjęć znalazłem kilkanaście wykonanych w Lubaczowie. Datowanie ich nie nastręcza trudności: skoro na szybie wystawowej sklepu, oferującego nabiał i pieczywo, dopatrzeć się można ozdobnego napisu „750 lat Lubaczowa” – jasne jest, że zostały wykonane około 1961 roku. Tego samego, w którym (o czym wiadomo skądinąd) władze miasta obdarowały bezdomne (bo eksponujące zbiory li tylko na wystawie w Liceum Ogólnokształcącym, czyli miejscu pracy założyciela i pierwszego kustosza Włodzimierza Czerneckiego) Społeczne Muzeum Regionalne kamieniczką mieszczańską przy ul. Mickiewicza; jak głosi informacja z oficjalnej strony internetowej dzisiejszego Muzeum Kresów, nastąpiło to „w okresie obchodów 750-lecia Lubaczowa”.

  Fotografie, wykonane wonczas przez mego ojca, nie pretendują do rangi kompletnego fotoreportażu; ojciec nie parał się fotografią ani zawodowo, ani artystycznie, był dziennikarzem, posługującym się aparatem (małoobrazkową lustrzanką Praktica FX2 z cudownie miękko rysującym obrazy obiektywem Zeissa; świetny sprzęt – jak można się dowiedzieć z Internetu, pierwszy na świecie aparat z automatyką przysłony) jedynie w celu zilustrowania swoich tekstów; w redakcjach zawsze istniała mocna przewaga piszących nad fotoreporterami, siłą rzeczy więc ci ostatni nie mogli towarzyszyć tym pierwszym na każde wezwanie. Nie wiem zresztą, ile tych zdjęć wykonał w Lubaczowie, czy aby o wiele obszerniejszy od zachowanego materiał nie uległ zniszczeniu.Tak czy owak, na kilkunastu, które udało mi się uzyskać z negatywów, w rzeczy samej zatrzymał czas.

 Bo czyż można spoglądać na nie inaczej – niż jak na cofnięcie się w czasie, do pogodnego, zimowego dnia sprzed plus minus 55 lat? Oto obraz z konkatedrą w tle: po ulicy, wolnej od ruchu (jedynym pojazdem jest zaparkowana pod kościołem warszawa „garbuska” (najprawdopodobniej model M20/57) – podejrzewam, że było to redakcyjne auto „Nowin Rzeszowskich”, sfotografowane bowiem zostało jeszcze dwukrotnie), ślizga się na łyżwach, doczepianych do butów, chłopak – drugi, jadący w przeciwnym kierunku, jest już blisko grupki osób, maszerujących od strony świątyni.

  Albo kolejne ujęcie : ta sama zapewne warszawa toczy się za furmanką – niechybnie przeznaczoną do przewozu ciężkich ładunków (zaopatrzoną bowiem w wysokie, znoszące duże obciążenia, koła), zaprzężoną w parę koni. Furmanki czepia się trzech chłopców: czy ktoś dziś wyobraża sobie taką sytuację? Że po nieodśnieżonej jezdni, nieposypanej żadną mieszaniną piasku czy żwiru z solą, ktoś mógłby się ślizgać na butach – „na koszt” konia? A przecież przez lata takie darmowe ślizgawki były ulubionym zajęciem młodzieży – baczącej wszelako uważnie, by pozostawać poza zasięgiem furmańskiego bata, którym woźnice często i gęsto odganiali amatorów „jazdy na gapę”…

  Swój urok ma też zdjęcie spod restauracji „Związkowiec” – bo raczej zgromadzonym na chodniku dżentelmenom nie chodzi o zlokalizowaną po sąsiedzku placówkę tego samego gestora, Miejskiej Spółdzielni Zaopatrzenia i Zbytu, czyli o sklep z zabawkami. Ta moda wszechwładnie unifikująca, te czarne berety z obowiązkowymi „antenkami” na głowach – względnie, w przypadku dwóch panów, odwróconych plecami, a wyglądających na starszych wiekiem, kaszkiety…

Uderza na wszystkich zdjęciach absolutny brak pojazdów mechanicznych  – z wyjątkiem tej jednej warszawy (parkującej także pod siedzibą domu kultury. Trudno przyjmować, iż to celowy zamysł autora (miałby cierpliwie wyczekiwać, aż kadr opróżni się z pojazdów?) – bardziej prawdopodobne jest raczej, iż taka na początku lat 60. minionego stulecia była po prostu rzeczywistość: niewiele samochodów w ruchu, zwłaszcza w dni wolne od pracy, kiedy większość należących do państwowych firm aut stała w garażach lub na placach parkingowych, prywatnych zaś było tyle, co kot napłakał.

  I na co jeszcze warto zwrócić uwagę w tej fotograficznej mini opowieści o jednym zimowym lubaczowskim dniu? Może na słup ogłoszeniowy (kto pamięta te obiekty, jak Polska długa i szeroka stawiane według jednakowego szablonu: betonowe walce, nakryte płaskimi płytami?) przed gmachem dawnego c. i k. Sądu Okręgowego (K. u k. Bezirksgericht) przy ul. Mickiewicza, z widocznym plakatem, ani chybi odnoszącym się do jakiejś rocznicy związanej z Polską Partią Robotniczą  – a może na rower, pozostawiony przy znaku drogowym u wylotu ul. Konopnickiej ? Czy można wyobrazić sobie dziś taką beztroskę? Przecież rower, niezabezpieczony stalową linką albo łańcuchem, zmieniłby właściciela w oka mgnieniu!

Z jakiego powodu mój ojciec wybrał się do Lubaczowa w zimie 1961 (zapewne) roku – pojęcia nie mam; powiat lubaczowski nie był jego zwykłym terenem działania, w owych czasach pisywał zazwyczaj o sprawach Rzeszowa i najbliższych okolic miasta wojewódzkiego, dopiero po kilku latach wyjechał do Sanoka, aby założyć tam oddział redakcji (i pozostał Sanokowi wierny do śmierci, tyle tylko, że po gierkowskiej reformie administracyjnej zlikwidował biuro sanockie i przeniósł się do oddziału „No-win” w Krośnie). Wiem natomiast, że pobyt w Lubaczowie musiał być dla niego swego rodzaju powrotem w metrykalnie macierzyste strony: urodził się bowiem w Reklińcu powiatu żółkiewskiego – dziś jest to rejon sokalski – czyli całkiem niedaleko Lubaczowa, w domu swego dziadka, Szymona Kiszczaka, który był tam leśniczym. Leśniczym zresztą na tyle dobrze sytuowanym, że aby sprawić radość córce (miał jeszcze syna, późniejszego żołnierza Błękitnej Armii generała Hallera; wielokrotnie ranny w walkach umarł w końcu z powodu zakażenia, wywołanego ostatnim postrzałem), a mojej babci, kupił jej… osiołka, zaprzęganego do miniaturowej bryczki, w której leśniczanka odbywała przejażdżki.

Ale to już całkiem inna historia. Niezwiązana z wyjazdem do Lubaczowa, po którym pozostały zdjęcia, dające mi prawo twierdzić, iż czas może zostać zatrzymany.