Usprawiedliwienie Lidia Świder

  Usprawiedliwienie czynów niegodnych, które poprzedza myśl wyrachowana, leży w naturze człowieka. Tylko owo usprawiedliwienie sięgnąć musi do swych korzeni. Najczęściej odnajduje kłącza perzu, zwanego chwastem, który pozostanie nim, pomimo swego samowładztwa.

 Usprawiedliwieniem bywa też pokuta. Nałożona przez samego siebie. Najboleśniejsza, o ile dotknie prawego, który sam rozpozna. Nie na kształt litanii, lecz ukorzenia. Pokłon oddany w ciszy, w samotności, z dala od tych, którzy oceniać będą, nie pojmując. Zadziwiająca natura człowieka, szukająca najczęściej odpuszczenia grzechów swoich przez wysłuchanie. Czekająca jednego słowa, które padnie, lecz nie wymaże nikczemności ukrytej. Niewypowiedzianej. Winą obarczy innych. W sobie samej nie odnajdując.

 Ksiądz Augustyn siedział od dłuższego już czasu w konfesjonale. Spoglądał na wiernych. Znał ich zaniedbania, potknięcia. Odnajdywali chwilowy żal, przyznając się do błędów. Na myśl nie przychodził im egoizm i miłość własna. Po latach wyznań, odnajdywał nutę fałszu w pierwszych wypowiedzianych słowach. Wyuczona recytacja nie licowała z miejscem.

 W małym kościółku ławek było niewiele. Dziesięć rzędów po jednej ławie, z klęcznikiem wyściełanym materią. Za nimi siedem. Bez klęczników. Dwie pierwsze wykonane z czarnego dębu, wyróżniające się. Nieposiadające jednak oparcia. Najbardziej widoczne. U stóp ich posadzka marmurowa. Usprawiedliwiana przez wiernych brakiem wsparcia, lecz ci, którzy tu zasiadali, nie troszczyli się o nie. Ani o to, ani o żadne inne. W czasie, kiedy zasiąść jeszcze mogli. Przemyślenia były im obce. Refleksja najmniejsza również. Pewność siebie stanowiła fundament.

 W czwartej ławie od ołtarza zasiedli ci, którzy odnaleźli kolejne wytłumaczenie. Pozbywając się matki lub ojca dla wygody własnej. Traktując ich, jako rzecz niepotrzebną, w terminach swych wygasłą. Nikczemność usprawiedliwiona troską, nie zagłuszy sumienia. Odezwie się po latach, kiedy zawita wiek sędziwy ze swoją samotnością i lękiem. Pozostawiali też w samotności. 

 Wyzbycie się, porzucenie myśli, która kładzie się cieniem, czeka odpuszczenia. Gra tocząca się w miejscu należnym czci i pamięci, wykorzystana bywa, jako pole ostatnie, na kształt Kodeksu Boziewicza.

 Tam jednak honor określał cele.

 Henryk zasiadł w szóstej ławie, w towarzystwie nowej żony. Zasiadał w niej dużo wcześniej. Tuż po ślubie obrał to miejsce. Świadomie. Prawowita małżonka nie dociekała. Właściwa wychowała piątkę dzieci. Poświęciła życie rodzinie. Każdy dzień rozpoczynała modlitwą. Dziękowała Panu za dar potomstwa. Za męża, który swym rozumem rozeznać mógł, czym jest dobro, czym zło. Dziękowała za jego roztropność i poświęcenie. Wdzięczną była i ufającą. Zawierzyła. Mąż jej dziękował za łaskę losu. Chwilami też za jej niedomyślność. Pokusy, którym ulegał wymazywał z pamięci. Liczyła się tylko rodzina. Przeżyli ze sobą dwadzieścia lat. Blisko siebie będąc w chwilach rozpaczy i zwątpienia. Kiedy szukali pocieszenia, odnajdywali je razem.

 Z upływem lat Henryk czekał nowych wrażeń. Nie mogąc odnaleźć młodości w sobie, szukał tej na wyciągnięcie dłoni. Odnalazł. Młodszą jeszcze, piękniejszą. Nie doszukiwał się wartości i duchowości. Wiedząc, że nie odnajdzie, skupił się na tym, co najbardziej liche, lecz cenione. Na pierwszy rzut oka. Wyłowił śniętą rybę. Oprószył ją płatkami starego złota dla uzyskania barwy szlachetnej. Nie wiedząc, że są imitacją.

 Wytłumaczenie nowego prawa, nie usprawiedliwia. Kanon 1095 Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1983 roku przyzwala. Dopowiada. Przysięga słów wniwecz rzucona. Czym jest niewystarczające używanie rozumu? Zawarta myśl w kanonie. Usprawiedliwieniem dla tych, którzy porzucają w przemyśleniu, jasności umysłu wyrachowanego. Wytłumaczenie zgilotynowania kilkudziesięcioletniego związku niedojrzałością emocjonalną jest żałosne. Może być jednak usprawiedliwione nowym zapisem, dzięki któremu inny człowiek orzekać będzie o nieważności. Opoka licząca dwa tysiące lat stała się piaskiem ruchomym w miejscach wyznaczonych. W innych strzegąca dostępu.

 Sąd kościelny unieważnił małżeństwo Henryka i Anny. Nazewnictwo ulega krytyce, skupiając się na słowie niedookreślonym. Jasnym jednak i ewidentnym dla pojęcia sztukaterii. Dzieci zachowały status pochodzących z prawego łoża. Cóż za myśl. Cóż za troska.

 W siódmej ławie zasiadło czterech braci. Ci, nie szukali usprawiedliwienia. Jeden z nich mógł zasiąść w konfesjonale. Wiedząc, że nikt nie uklęknie przy nim, zaniechał. Spoglądał teraz na ołtarz. Na krzyż. Powróciło pewne wspomnienie. Dom w cieniu drzew spoczywający. W nim białe ściany. W miejscu szczególnym rzeźba przedstawiająca udręczonego Chrystusa. Podszedł do niego powoli, w zamyśleniu. Zdjął. Nie bacząc na tego, który w swej bezsilności protestować nie mógł. Na łzy nie zważał. Pewny, że wkrótce zagarnie wszystko.

 Żaden z nich nie przestąpi już nigdy progu domu, który w myślach swych jedynie podzielić mogli. Surowszej doznają kary. Pogardy. Dotkną też samotności. Usłyszą drwiący chichot losu. Zadziwią się jego przewrotnością. Wkrótce.

 Ława ósma zapełniona. W mnogości najliczniejsza. Nielicząca już miejsc, których praw rościła większość. Nie wiedząc, nie uzmysławiając sobie.

 Ksiądz Augustyn dogaszał ostatnie świece. Wykonywanie czynności prostych, nieangażujących myśli przynosiło mu ulgę. Zadawał pytania, wciąż te same. Nie otrzymywał odpowiedzi. Znał opowieści i prawdę. Przystawał niekiedy przy dębowych ławkach. Oczyma wyobraźni widząc siedzących. Żaden z nich w czasie spowiedzi nie wspomniał o porzuceniu siostry lub brata. Przypomną sobie. Zbyt późno to się stanie, by odzyskać więź utraconą.  

 Przed kościołem leżał skrawek ziemi niczyjej. Siostry zakonne objęły go swoją pieczą. Doglądały, co dnia. Augustyn przechodził alejkami spoglądając na kwiaty. W zimie wzruszały go przebiśniegi, kwiatem zwrócone ku ziemi. Hołd jej oddając swym pierwszym przebudzeniem. Przystawał zadziwiony delikatnością i siłą ich narodzin. Wkrótce, pojawiały się krokusy, zwrócone ku niebu, białe, rozsiane wokół. Wiosną czekał konwalii. Piękne, maleńkie, wylęknione, pośród szlachetnych liści, które na straży stały. Latem zakwitły lilie. Nieposadzone rzędem, lecz w cierniach ukryte. Majestat piękna i niedostępności. Urzeczony wodził po nich wzrokiem.

 Odchodząc spostrzegł źdźbła trawy na miejscu kwiatów wiosennych. Usiłował je wyrwać, bezskuteczna to była praca. Na ich miejscu pojawiały się nowe, liczniejsze. W kolejnym roku zgłuszyły mały skrawek ziemi niczyjej. Rozpanoszyły się, nie dopuszczając do wzejścia delikat-nych kwiatów. Zatriumfowały, nie widząc swojej szkarady.

 Ksiądz Augustyn ominął je, wybierając drogę wybrukowaną, która wiodła na rynek. Również wybrukowany. Tam już nie było miejsca na kwiaty, ani na chwasty. Granitowa kostka przygniotła swoim ciężarem jedne i drugie.