Upadek Lidia Świder

  Stary zegar, zatrzymany, martwy. Nieodliczający już godzin, porzucony. Przywołujący wspomnienia, oczekiwania chwil zapomnianych. Naprzeciwko niego stół, przy nim dwoje ludzi, zastygłych jak i ten czas, beznamiętnych, nie spoglądających na siebie, znudzonych sobą nawzajem, bez oznak wyczekiwania na cokolwiek, co wydarzyć się jeszcze może. Pozbawionych emocji. Cisza. Pragnienie jedynie ucieczki.

Nie wyrażą tego słowami, dawno przestali ze sobą rozmawiać, wymieniają się informacjami, rzadziej pytaniami, na których odpowiedzi nie czekają. Beznamiętni w myślach i w życiu zatopionym w dniu codziennym, co najczęściej nic nowego nie przynosi. Czekają już tylko na wyjście gdzieś daleko, uroczystości, spotkania, podróże, na których udowadniać będą sobie i innym, że są razem. A inni to sąd najwyższy, od którego odwołania nie ma. Siedzą tak blisko siebie, nie dbając już o nic. Ciekawości w nich nie ma, a bez niej wszystko zamiera. Wszystko staje się dosłowne, namacalne. W skrytości jedynie tkwi tajemnica, której przed sobą już nie mają, najmniejszej nawet. Każdego dnia przechodzą obok siebie, nie potrafiąc już sobie spojrzeć w oczy, nie chcąc. Zapomniany dotyk i czułość, ujęcie dłoni i pozostanie ze sobą na chwilę krótką, stało im się obce. Niekiedy czekać będą nocy, kiedy to dawną namiętność zastąpi dosłowność.

Upadek małżeństwa Marii i Jana wpisany był w ich życie już na początku drogi, przez oczekiwania wzajemne, przez brak osobowości, na tyle silnych, aby mogły oprzeć się hasłom głoszącym jak żyć należy, płynącym zewsząd. Jeśliby mieli jakieś pasje, zainteresowania najmniejsze, w bogactwie tego świata znaleźli swój wyjątkowy, bez którego życie staje się tak beznamiętne, wtedy to oprowadzanie drugiego po tych ścieżkach nieznanych, ukazywanie czegoś przez siebie odkrytego, stałoby się czymś wspólnym, jedynym dla nich. Tylko ich nic nie interesowało, jedno nie mogło służyć drugiemu za przewodnika.

Każde z nich różniło się od siebie, od początku samego. Maria zbudowała swoje małżeństwo na wyobrażeniach o nim, na wymaganiach, którym Jan nie był w stanie sprostać. Nie pogodziła się nigdy z jego słabościami, stawała się roszczeniowa, bezwzględna. On w coraz większym zobojętnieniu zapadał się w sobie. Każde jego zachowanie, które odbiegało od jej, piętnowała, siebie stawiając za wzór rozsądku. Nie oceniała. Krytykowała coraz częściej, urażając jego męską dumę. Życie jego starała się dopasować do swojego. Nie pozostawiła mu przestrzeni. A stłamszony mężczyzna milknie.

Maria już w pierwszych latach utraciła swój wdzięk, wszystko na na rzecz mody, czegoś pospolitego, nakazanego przez innych. Zatracała swą delikatność i kobiecość, ścięła włosy, przyszły ich kolor wybrała z palety barw, których nie sposób odnaleźć w przyrodzie, zdaniem jej był oryginalny. Szkoda, że nigdy o myśl taką się nie postarała. Tak bardzo chciała się wyróżniać w tłumie, a on na nią nie zważał, chwilami drwił. Jedyną jej rządzą stał się posiłek, obfity, nieznający umiaru. Jan nie zatrzymywał na niej wzroku, kiedy zasiadała do stołu, bez uśmiechu, nie spojrzawszy na niego. Nie spoglądał już na jej tłuste, trzęsące się policzki, na serwetkę, którą nie dotykała delikatnie ust, tylko brutalnie je ocierała. Miażdżyła ją potem, tworząc bezkształtną kulę. Wrzucała ją na pusty talerz, gdzie sztućce zawsze pozostawały w nieładzie. Nigdy nie ułożyła ich na godzinę piątą, godzinę określoną jedynie na talerzu. Może w czasie trwania posiłku stawała mu się tak daleka. Jan zawsze celebrował tę chwilę, wyczekiwał jej. Wymagał od niej odrobiny dostojeństwa i kultury. Wszystkie jego zachowania odbiegające od typowych nazywała fanaberiami. Dla niego pospolitość oznaczała nijakość, bezbarwność, brak myśli oryginalnych, zmieszanie się z tłumem. A może to proza życia budzi zniechęcenie, kiedy nie zważa się na drugiego.

Jan wychodził, kiedy zapadała się w fotel, najedzona, obszerna jak i ten fotel, który z trudem ją mieścił. Oglądała wtedy filmy, programy, w zasadzie wszystko. Następnego dnia nie wiedziała już, czym to było. Monotonia dnia każdego, monotonia myśli i uczynku, co nie przynosi nic nowego, naśladuje poprzedni. W naiwności swojej, wyobrażała sobie, że ten świat jej przedstawiany jest realny. Łaknęła go, swojego nie mając. Spoglądała wtedy na Jana z odrazą, on nie był w stanie sprostać telewizyjnej fikcji. Sięgała wtedy po kolorowe magazyny, gdzie mędrcy świata uświadamiali ją jak żyć należy, pouczali i nauczali. Zdjęcia ludzi, których historia nigdy nie zapisze na swych kartach, wprawiały ją w zachwyt. Wpatrywała się w nie chwilami zachłannie, nie zwracała uwagi, na ich oczy bezmyślne, nie wyrażające nic ponad pewność siebie, czekające jedynie poklasku. Nie myślała wtedy o starych portretach rodzinnych, o bliskich, którzy doświadczyli tak wiele, mogła czytać z ich twarzy, odgadywać ich los. O ileż byłoby to ciekawsze. Albumy z portretami pradziadków i dziadków wyniosła dawno już temu na strych.

Jan w tym czasie oddalał się, kiedy popadał w zadumę i smutek, słuchał Szeherezady Korsakowa, dzięki tej muzyce potrafił jeszcze marzyć, nadziei na zmianę już nie miał. Zapalał papierosa, siadał na sofie, rozkoszował się dymem, na małym stoliku obok stawiał kielich smukły, dostojny, wypełniony winem, czerwonym, wytrawnym. Tylko ono pobudzało jego zmysły. Pragnął wtedy ciszy jedynie, w której odnajdzie te nuty, które coraz bardziej zapadać w nim będą. Chwila ukojenia, przez czas i muzykę.

Najczęściej wtedy wchodziła Maria, jej nadejście poprzedzał hałas, musiała zwracać jego uwagę, wciąż i wciąż. Ciężkie kroki, cień jej na ścianie, wyolbrzymiony, nienaturalny. Podniesiony głos, przypominający skrzypienie drzwi, przeobrażał się w jazgot, nie do zniesienia. Zakłócała mu chwile bezcenne. Nie mogła zrozumieć, że on potrzebuje tej namiastki wolności, czasu swojego. Miała mu za złe, że potem wychodził z domu, nie mówiąc słowa. Kiedy przechodził ulicami, poruszony i udręczony, pragnął jedynie zapomnienia. Ona w tym czasie użalała się nad swoim losem, jedząc.

Najbardziej zadziwiające włókno świata, nić pajęcza. Wytrzymalsza od stali. Posiadająca linki alarmowe, które dają znać, kiedy ofiara jest w mocy pająka. Taka sieć powstaje długo, w trakcie trwania małżeństwa, jeszcze przed jego upadkiem, często nieświadomie, ale kiedy misterne dzieło zostanie ukończone, czeka. Pająk, który nie snuje nici umiera. Za późno wtedy na rozmowy, na powtarzanie zdań tych, którzy mają się za autorytety, ratując za wszelką cenę coś, co dawno temu umarło, czekając wskrzeszenia. Słowo próba, staje się frazesem.

Zdrada jest ostatnim akordem. Bez wcześniej utkanej sieci nie może zaistnieć. Nuda i beznamiętność zmierzająca wolnym krokiem ku upadkowi. Jan i Maria mogli się zatrzymać. Tylko, czy odmieniłoby to ich życie? Stojąc nad przepaścią, nie mogli się już cofnąć, nie chcieli. Wiedzieli, że dalsze trwanie ze sobą będzie ułudą, obojętnością, która przerodzi się w lekceważenie, na koniec dotykając nienawiści.

W zamknięciu pająki na początku walczą ze sobą, następnie zjadają się nawzajem…