Lubaczów magiczne niegdyś miasteczko Marian Ważny

  Jaki jest Lubaczów? Jakie jest to galicyjskie miasteczko leżące na rubieżach naszego kraju? Szukam znaku rozpoznawczego. Tej nie uchwytnej cechy, która wyróżnia mieszkańców  Lubaczowa spośród innych. W pierwszym odruchu można powiedzieć: jak tu mówić o jakiejś odrębności, gdy w mieście pojawiają się wciąż ludzie z różnych stron kraju, a nawet świata? Nie mówiąc już o tym, że media przynoszą  uniwersalne wzory zachowań. A to oznacza upodabnianie się do innych, akceptację wspólnych dla wszystkich wzorców. A mimo to niemało tu odmienności i niepowtarzalnych cech. Być może dla miejscowych różnice są niezauważalne. Ale wystarczy porozmawiać z tymi, którzy po wielu latach nieobecności tu wrócili albo odwiedzają rodzinne strony, aby się przekonać, że ich mała przygraniczna ojczyzna, jaką jest Lubaczów, jest niepowtarzalna i wyjątkowa. Warto  więc wsłuchać się w cichy szept historii tego miasta, który wciąż kładzie się cieniem na otaczającą rzeczywistość, jak też zanurzyć się w jego codzienną współczesną złożoną rzeczywistość.

 Ten dawny Lubaczów, chociaż siermiężny, miał swoje miejsca magiczne. Bez wątpienia jednym z nich był Rynek Hyde Parkiem albo Gajem zwany. Stanowił lustro, w którym od stuleci przeglądało się miasto. Szpalery liściastych drzew latem stanowiły szczelny baldachim  chroniący przed słońcem, wiatrem i deszczem. Rynek był terenem spotkań, rdzeniem kręgowym, centralą telefoniczną. Zawsze tu było rojno od ludzi. Nawet w chłodne dni można tu było spotkać grupki dyskutujących. Niemal każdy mieszkaniec miasta zjawiał się tu przynajmniej raz dziennie. Wśród częstych bywalców na Rynku obowiązywały nieformalne podziały. Kogo tam nie było! Rej wodzili weterani i pracy emeryci i renciści. Ton całemu Rynkowi nadawała dawna elita miasta: byli urzędnicy, prezesi, dyrektorzy. Wszyscy oni debatowali w swoich gronach. Dość często jednak te podziały były łamane. Liczyła się bowiem erudycja i ciekawe wiadomości, jakie się miało do przekazania. Nie było w Lubaczowie takiego wydarzenia, które nie byłoby skomentowane na Rynku. To tutaj trwała niekończąca się debata o mieście, o jego władzach, o decyzjach przez nie podejmowanych, o wydarzeniach, nawet skandalach. Na Rynku nie było tematów tabu. Nikt nie silił się na subtelności. Na światło dzienne wywlekano wszystko: jazda po pijanemu znaczącej osoby, romans starszego pana z młodą dziewczyną, dymisja prezesa. I może dlatego urzędnicy z irytacją traktowali to towarzystwo. – Wystarczyło wyskoczyć z biura na kilka minut, a już na Rynku komentowano, że się szwendam po mieście – wspomina jeden z nich.

 Chociaż lubaczowski Rynek był ewenementem w województwie, jeśli nawet nie w kraju, to jednak wydano na niego wyrok. – Lubaczów to nie wiocha, aby w Rynku był zagajnik! W Krakowie, Rzeszowie na Rynku nie ma drzew – można było usłyszeć. Drzewa więc wykarczowano i na ich miejsce trafił beton .Wraz z nim bezpowrotnie znikła lokalna egzotyka. Albo kawiarnia „Lubiana” która już przeszła do legendy. Jakaś mistyczno-poetycka atmosfera otaczała ten lokal. Bywanie w kawiarni nobilitowało, zapełniało prestiż w środowisku. Spotykała się tu elita miasta. Stałą klientelę stanowili nauczyciele, prawnicy, lekarze, urzędnicy. Trafiała i tu też inteligencja spoza miasta. Nie powinno więc dziwić , że kawiarnia stanowiła swoisty ośrodek opiniodawczy w Lubaczowie. Spędziwszy tu wieczór, można było posiąść wiedzę o najnowszych wydarzeniach w mieście, o przewidzianych awansach i degradacjach, a nawet o trendach w modzie. Panie wdziewały najnowsze kreacje, a panowie garnitury. Nie wypadało tu wejść, nie będąc odpowiednio ubranym. Chociaż lokal była otwarty do godz. 24, to jednak, gdy panował odpowiedni klimat, czynny był nawet do białego rana.

 Również stacja kolejowa miała w sobie coś z magii. Ludzie do pociągu ciągnęli jak na nabożeństwo. Trakt prowadzący na dworzec stanowił aleję spacerową. Był czas, że tylko kolej była głównym łącznikiem Lubaczowa ze światem i ona wyznaczała rytm życia miasta. Gwizd lokomotywy, który niósł się echem na miasto, zawiadamiał o nadejściu pociągu, o zjawieniu się przybyszów, którzy zasilą miasto wieściami ze świata. I sam przyjazd pociągu. Czarne warkocze dymu, rozbłyski wyrzucanych iskier i rytmiczne, coraz donioślejsze sapanie lokomotywy. W takich chwilach była pełnia życia, był ból oczekiwania, była tęsknota, było bezgraniczne szczęście ze spotkań. Z wagonów wysypywał się potok ludzi. A przed dworcem sznur furmanek i w zimie sań. I odjazd. Znów rozpaczliwy huk parowozu gdzieś w mrok, w burzliwy  czy pogodny dzień i gorycz rozstań zagłuszana hukiem odjeżdżającego  pociągu. I poczekalnia, gdzie zimą hajcowano na okrągło. To tutaj bez względu na porę dnia i roku można się było schronić przed mrozem i deszczem. Nigdy nie było tu pusto. Wielu pasażerów do pociągu odchodzącego przed świtem przywożono wieczorem. Z kolei inni, którzy przyjeżdżali nocą, spędzali tu nieraz długie godziny w oczekiwaniu świtu i pierwszego autobusu. W dworcowej poczekalni  było w miarę przytulnie. Długie ławy z dużym stołem odpowiednie były do spożywania posiłków, lektury i do drzemki. Długie godziny w oczekiwaniu na autobus czy pociąg spędzali tu ludzie z różnych miejscowości w powiecie, a nawet z kraju. Dla zabicia czasu gaworzono, dzielono się nowinami. Odwiedzając lubaczowski dworzec, ogarnia nostalgia za tym, co było tu niegdyś. Myślisz więc: o rojnej od ludzi stacji, o lśniących szynach, o dymie z oddalającego się pociągu.

 Miejsc magicznych, wprawdzie o mniejszej randze, było więcej. Swój urok miało kino „Melodia”. Seanse filmowe integrowały ludzi w różnym wieku i różnych zawodów. Dla ludzi było wiadomo, kto jest miłośnikiem kina, a kto trafia tu tylko okazjonalnie. Lubaczów miał swój lokalny klimat. Mieszkańcy bardziej byli włączeni w jego krwioobieg. Toczył się więc nieprzerwany dialog, ciągła wymiana informacji, w których sprawy miejscowe były dominujące. Oczywiście to tworzyło więź, zwiększało grono wspólnych znajomych. Dziś globalizacja jak walec niweluje lokalne odrębności. Dziś nie ma już dworca ani dawnego Rynku, ani „Lubiany”. Za to jak wszędzie gwałtownie przybyło znamion cywilizacyjnego rozwoju. Przede wszystkim niewiarygodne zatrzęsienie samochodów. Wszędzie ich pełno. W centrum problemem w ciągu dnia jest znalezienie miejsca na zaparkowanie. A powszechność telefonów komórkowych, tabletów, komputerów zastąpiła dawne spotkania towarzyskie. A mimo to, tak jak niegdyś, Lubaczów wciąż zaskakuje odmiennościami.

 Wprawdzie wysychają jedne źródła lokalnych osobliwości, ale pojawiają się nowe. Nadal znajdziemy tutaj nieuchwytny klimat kresowego miasteczka, bardziej wyraziste postawy ludzi. Przykładem może być Miejska Biblioteka Publiczna. To fenomen, że w czasach, gdy ludzie zamykają się w swoich domach, a kontakty towarzyskie utrzymywane są poprzez telefon komórkowy, na spotkania w bibliotece przychodzi nawet setka osób! Bez wątpienia w dużej mierze jest to zasługa dyrektorki Katarzyny Pelc-Antonik. Biblioteka wyszła daleko  poza ramy tradycyjnej placówki, w której wypożycza się tylko książki. Albo wyprzedzająca nasze czasy nowa budowla w Rynku, bryła ze szkła, cementu i stali – siedziba Banku Spółdzielczego. To Paweł Kapel, szef tej placówki, wizjoner, innowacyjny pomysł na miarę XXI wieku wcielił w czyn. Chociaż to kresowe miasto pozbawione przemysłu z wysokim bezrobociem, ale bogate jest duchem w ludzi znających świat i mających odwagę w ten świat wyruszyć. Lubaczów w grudniowy dzień. Ulice, parkingi zatłoczone samochodami. Przechodnie z telefonami komórkowymi przy uszach. I opustoszały przez ludzi Rynek skąpany w zimowym słońcu.