Ciemny, długi korytarz kończył się przy ostatniej sali z drzwiami otwartymi, których nikt nie zamknął, aby uszanować intymność, cierpienie i ból człowieka. Pielęgniarki nie zważały, tym bardziej lekarze zastępujący w szpitalu Pana Boga, gdyż ten w niebiosach nie wysłuchiwał próśb i modlitw chorych. Niekiedy pojawiał się ksiądz przypominający anioła śmierci pośród białych ścian, pościeli i twarzy. Ten również mienił się za Boga, kiedy wchodził na salę cierpiących, aby Ci, którzy niosą swój krzyż, powierzyli i wyznali swoje grzechy.
Bezbronni ludzie czekający na akt łaski, bądź nie, na każdej sali usłanej całunem lęku i strachu, po którym przejść każdy może. W obliczu śmierci nie mieli prozaicznych marzeń, a jedynie pragnienie życia. A wszystko, co kiedyś było istotne i niezastąpione, rozpływało się wraz z poranną mgłą zasłaniającą świat. Człowiek przyjęty na salę szpitalną zostaje przeniesiony w inny wymiar, w rzeczywistość przypominającą zimny wszechświat z ośmioma planetami, ze świadomością, że może zostać wykreślony podobnie jak dziewiąta planeta ze względu na niespełnienie określonych norm obliczonych wcześniej z precyzją.
Współcześni lekarze po sześcioletnich studiach nie potrafią, nie są w stanie zdiagnozować człowieka bez skierowania na specjalistyczne badania, które dostają z opisem. A to nie jest koniec, to dopiero początek drogi przez mękę tych, u których nie zdiagnozowano jednoznacznie źródła dolegliwości. Rozwiązanie jest jedno, jakże wygodne dla nich, uczynią z człowieka kukułcze jajo.
Na każdej sali ludzie zmagali się z własnym losem w samotnych myślach po zmierzchu i o świcie, niekiedy udręczeni bezsennością zasypiali o poranku. Lęki skrywali głęboko w sobie, w najdalszych zakamarkach duszy, aby nie padły pytania odwieczne, na które nie mogli odpowiedzieć. Należeli do nadwrażliwych, zatem nie przechodzili obojętnie wobec boleści i dramatu bliźniego, im ktoś cierpiał okrutniej, tym bardziej pochylali się nad nim. Odczuwali po stokroć bardziej od zimnych, wyrachowanych ludzi, dla których wygoda własna zawsze znajduje usprawiedliwienie, a ucieczka staje się pretekstem do wyjazdów, aby nie odwiedzić matki bądź ojca. Skostnieli za życia, nie mieli skrupułów najmniejszych, pozbawieni empatii, nade wszystko zadowoleni z samych siebie. Los ich nie doświadczył, pominął, nie zważając na wszystko, co martwe jest za życia. Przejdą przez życie pyszni, chciwi, zakłamani, nieujmujący nigdy dłoni drugiego człowieka na dnie rozpaczy, a kiedy śmierć nadejdzie, trafią wprost do jednego z kręgów piekieł Dantego.
Przy oknie leżała kobieta z różańcem w dłoni, bez nadziei na życie ziemskie, lecz z wiarą w niebiańskie. Dni jej zostały policzone. Jakże była spokojna i pogodzona ze śmiercią stanowiącą dla niej pomost prowadzący do Stwórcy. Jej wiara przenosiła góry lęku i zwątpienia, bowiem zawierzyła, nie zwątpiła. Nie wadziła się z Bogiem jak Konrad, była niczym dziecko w swym zaufaniu.
Tuż blisko niej towarzyszka niedoli pomstowała na los, który jej nie zauważył i pominął, zatem odnajdywała winy niewinnych, wyolbrzymiając wszelkie potknięcia męża i dzieci do rzeczy wielkich. Nie przeżyła nigdy traumy życia, która prowadzi do samotności i zwierzeń jedynie pośród najbliższych ludzi. Użalała się przed obcymi w imię wysłuchania i pocieszenia, a kiedy inni cierpieli od niej po stokroć dotkliwiej i nie pragnęli wysłuchania monodramu, odwracała wzrok, wysilała się na ciężki oddech i kaszel, aby zwrócić na siebie uwagę.
Najboleśniej cierpiała kobieta pogrążona w depresji, dla której wszystko stało się obojętne. Dni minione i toczące się życie splecione w jeden obraz przypominało mgłę, niekiedy nici pajęcze, spośród których nie mogła się wydostać. A kiedy unosiła dłoń, aby przerwać bodaj jedną z nich, pojawiały się kolejne w ciągu nieprzerwanym, niczym paciorki zawieszone na jednej nici różańca. Jej bezgranicznej samotności zanurzonej w lęku nie spostrzegli lekarze, rodzina i przyjaciele. Wypisana została wkrótce ze szpitala z adnotacją zdrowia ogólnie dobrym. Powróciła do domu, w którym czekała rodzina z tortem, balonikami i wszelkim badziewiem innym. Spędziła wieczór wśród nich. Nie odzywała się, spoglądała oczyma nieobecnymi przed siebie. Nikt nie zauważył. Nad ranem odnaleziono jej martwe ciało na strychu. Sznur uciął brat. Nikt nie usłyszał niemego wołania o pomoc człowieka na granicy życia i śmierci, podobnie jak i pięciu tysięcy ludzi dokonujących wyboru ostatecznego każdego roku w naszym kraju.
Na łóżku ostatnim pośród szeregu zasiadła nastolatka pragnąca uwiecznić ból i cierpienie innych na swoim telefonie dla zasięgów. Nie została zdiagnozowana, nie myślała o śmierci, umysł jej ubogi nie rozpoznał granicy. Żyła w świecie, w którym portale internetowe kreują rzeczywistość. Milczą, kiedy umiera bezimienny człowiek, bezcenny, czyniący przez całe życie dobro. We współczesnym świecie nigdy nie zaistnieje, bezmyślny tłum nie zauważy. Dobroć nie jest przeliczalna na spodziewane zyski, zatem została zepchnięta na margines.
W każdej kolejnej sali ludzie cierpieli w duchowej samotności, nie mieli najmniejszych szans na intymność, bowiem wciąż pojawiali się odwiedzający, którzy zagarniali najbliższą przestrzeń. Część z nich po przedłużającej się wizycie z ciekawością spoglądała na innych bezbronnych pacjentów otulających się kołdrą przed przenikliwymi spojrzeniami. Zdrowi ludzi nie byli w stanie pojąć, czym jest cierpienie i czekanie na werdykt lekarzy w czasie nocy przepełnionej płaczem, duszącym kaszlem, głośnymi słowami wypowiadanymi podczas snu i westchnięciami. Większość odnosiła wrażenie, że czas się zatrzymał, a doba trwa niemiłosiernie długo. Na pobliskiej wieży kościelnej zegar wybijał kolejne godziny, budząc trwogę i ucisk w sercu, pośród tych, którzy myśleli w tych chwilach o śmierci.
Za murami szpitala toczyło się życie. Ludzie wciąż narzekali na brak czasu, mijali się, zamieniając parę słów, aby odejść i zapomnieć, w przeświadczeniu o trwałości życia. Będąc wolnymi, nie mogli pojąć, czym jest uwięzienie pomiędzy ścianami ciągnącego się korytarza, prowadzącego do czyśćca oczekiwania na wyniki badań.
A wszyscy ci, którzy osądzają drugiego człowieka nie znając jego życia, niechaj zamilkną, nie krytykują, bowiem przepełnieni jadem zazdrości i nienawiści, czekając na upadek szlachetnych i uczciwych ludzi, sami zapadną się wcześniej od nich w czeluściach zapomnienia.
Nad ranem pojawiła się mgła okrywająca gmach szpitala, pobliskie domy, ulice, drzewa w parku, daleki las i pola sięgające po horyzont. Usłała całun dla tych, którzy odchodzili w bezgranicznej samotności i ciszy pośród ludzi.
Lidia Świder