Wracam myślami Zbigniew Twerd

  Szukając pewnych informacji w Internecie trafiłem na gazetę „Kresowiak Galicyjski”. Był to numer 1 z 1991 r. Gazeta zaciekawiła mnie z dwóch powodów. Tu muszę nadmienić, że jestem od urodzenia mieszkańcem Wrocławia. Ale od najmłodszych lat, prawie w każde wakacje, przyjeżdżałem wraz z rodzicami do Płazowa, gdzie mieszkała rodzina ojca. Także dość dobrze poznałem okolice, jak i wspaniałą pełną życzliwości ludność. Powód drugi, na tych terenach walczył w szeregach AK mój ojciec Adam.

 Pamiętam pierwszą wyprawę w latach  pięćdziesiątych minionego wieku. Miałem chyba siedem lat i wszystko mnie ciekawiło. Wyjazd Pociągiem Szczecin–Przemyśl z dworca głównego we Wrocławiu. Parowóz ciągnący wagony dostojnie wjechał na peron. W środku pełno ludzi , a na peronie jeszcze więcej. Pierwszy raz  widziałem pasażerów wchodzących do wagonów przez okna. Z wielkim trudem udało się nam jakoś ulokować. Całą noc jazdy na korytarzu i już jesteśmy w Jarosławiu. Kilka godzin oczekiwania  na pociąg do Lubaczowa. Jechaliśmy w wagonie, w którym zapamiętałem lampy gazowe. Z Lubaczowa do Płazowa mieliśmy jechać autobusem. Nie wiem dlaczego podjechał samochód ciężarowy kryty brezentem. Słyszałem, że niektórzy pasażerowie nazywali to auto – paką. Było kilka ławek z desek. Obok mnie siedziała dość tęga pani i na kolanach w koszyku trzymała gęś. Bardzo bałem się tej gęsi i w pewnym momencie ławka się załamała.

 Wysiedliśmy delikatnie mówiąc trochę  przykurzeni i poobijani, ale nie w Płazowie. Wysadzono  nas, mimo protestów taty, w szczerym polu na skrzyżowaniu w Kowalówce. Do celu podróży 7 km na piechotę. Mama była bardzo zła, bo tato śmiał się z jej wyglądu (chyba miał rację, wyglądała dziwnie). A ja zacząłem się strasznie drapać. Mamę i tatę pogodziła gwałtowna burza, która nagle rozpętała się nad naszymi głowami. W trakcie panicznej ucieczki pod drzewo dowiedziałem  się, że mam pchły. Burza jak przyszła tak się skończyła. Nie będę opisywał jak wyglądaliśmy. Idąc cały czas lasem, na wysokości wsi Piła spotkaliśmy starsze małżeństwo, które pędziło stado krów. Była to dalsza rodzina taty. Dziadek był chyba najstarszym mieszkańcem Płazowa.

 Jeszcze parę kroków i już jesteśmy na miejscu. Powitaniom nie było końca. Teraz z taką serdecznością człowiek nigdzie się nie spotyka. Szybko zapomnieliśmy o trudach  podróży. Wakacje! Mama pomagała cioci Heli w gospodarstwie, tato wujkowi Dziunkowi (Władysław) na polu i przy naprawie różnego sprzętu. Ja i mój kuzyn Józio otwieraliśmy oczka po godzinie 9. Mama albo ciocia robiły nam śniadanko, a w tym czasie drugi kuzyn Adaśko wracał  już z pastwiska z krowami. Twardy był z niego chłopak i jest do dzisiaj. Bardzo go lubię. Elektryczności nie było. Królowały lampy naftowe. Wujek miał radio na akumulator. Któregoś dnia w trakcie zabawy wylałem płyn z akumulatora, byłem ciekaw o co tu chodzi, że radio gra.

 Pamiętam sklep spożywczy, w którym pachniało naftą. Obok sklep przemysłowy można tam było kupić nawet motocykl WFM. Za ścianą z tyłu sklepu lemodziarnia. Rozlewano tu najlepszą oranżadę na świecie. Po drugiej stronie drogi, przy budynku gminnej rady narodowej przystanek autobusowy. Na górze  budynku mieszkał felczer słynny w całej okolicy . Wiem, bo zakładał mi szwy jak skaleczyłem sobie nogę. Koło kościoła było kino objazdowe, nie pamiętam jak się nazywało. Niektórzy mieszkańcy  mówili kino Pchlarz. Oglądałem tam film „Krzyżacy”, było o czym gadać co najmniej przez tydzień. A koło nieczynnej cerkwi poczta, do której raz dziennie przyjeżdżało pocztowe auto nazywane stonką. Obok stała kuźnia gdzie podkuwano konie. Czas schodził na zabawie i  poznawaniu ciekawych rzeczy, zdarzeń, których na pewno we Wrocławiu bym nie zobaczył.

 Poznałem wielu wspaniałych kolegów, z którymi przeżyłem niejedną ciekawą przygodę. Jeśli chodzi o dorosłych, to przy dzieciach nie rozmawiali o ważnych sprawach. Ale słyszałem słowa takie jak Lwów, Rawa Ruska, Katyń Armia Krajowa, banderowcy, UB, bulbowcy, Ukraińcy i wiele innych. I już powoli zacząłem się zastanawiać , co one znaczą. Z perspektywy lat zdaje sobie sprawę, że jako dziecko, bawiłem się beztrosko , na ziemi tak bardzo skrwawionej, tak strasznie doświadczonej przez los.

 Tu muszę wspominać ten drugi powód zainteresowania się „Kresowiakiem Galicyjskim”. Zacząłem czytać dalsze numery gazety i w numerze 4 z 1996 r. trafiłem na artykuł „Zagaj” pana Mariana Ważnego. Przeczytałem wszystkie odcinki i załamałem się, nie mogę tego pojąc, dlaczego Zagaj musiał zginąć, zwłaszcza jego kobieta. Tak się składa, że mój ojciec był w jego kompanii dowódcą drużyny ps. „Czarny”. Był to 19 pułk piechoty 4 komp. Partyzantów Armii Krajowej Odsieczy Lwowa. Dowódcą był kpt. Julian Bystroń ps. „Gudziemba”, zast. Tadeusz Żelechowski ps. „Ring” cichociemny, dow. Kompani Tadeusz Czubryt ps. „Zagończyk”. 30 lipca 4 komp. 19 p.p. AK została rozformowana.

  Na rozkaz dowództwa AK ojciec wstąpił do MO – w którym był do 1945 r. W stopniu kaprala podchorążego ujawnił się 16.10.1945 r. w Lubaczowie w komisji likwidacyjnej b. AK Obszar Południowy Okręg Kraków pow. Lubaczów. W 1944 roku otrzymał od dowództwa AK Krzyż Walecznych. Do Wrocławia przybył w 1945 r. Pracował w Rejonie Dróg Wodnych, początkowo jako śluzowy i magazynier, następnie jako starszy księgowy. W 1963 roku przeszedł na  rentę. Zmarł po długiej ciężkiej chorobie 3.1.1973 r. Wujkowie Władysław Chrapusta i Tadeusz Farion mieszkający w Płazowie też byli w AK, prawdopodobnie w Rejonie Susiec, następnie w MO. Ojciec nigdy nie wspominał o tamtych czasach. Dane o oddziale 19 p.p. AK zdobyłem z książek: Cichociemni Z Polski do Polski, Jan Szatsznajder, Wrocław 1945. Ogniwo strachu, Urząd Bezpieczeństwa w Lubaczowie 1944- 1956, Dariusz Iwaneczko 2012. Ksiądz w smoczej jamie, Jan Hlebowicz Pruszcz gdański 2017. To wszystko, co wiem o ojcu i moich wujkach z Płazowa. Pozdrawiam czytelników „Kresowiaka Galicyjskiego” bardzo serdecznie.