Szyderstwo losu Lidia Świder

  Wycie wilków budziło w Tadeuszu lęk nieokreślony. Nawoływanie przypominało początek prośby, milknącej nagle, bez przyczyny. Nuta wtopiona w pieśń przebrzmiałą. Powtarzalność dźwięku. Uczynku. Zaniedbania.

 Przebudził się w środku nocy. Zegar wskazywał godzinę drugą. Zadziwiony snem, który bliski był rzeczywistości. Stał na ośnieżonej polanie. Miał świadomość, że myśl powzięta wcześniej nim kierowała, przywiodła tutaj, nie był jednak w stanie jej przywołać. Czekał na kogoś lub na coś, co wydarzyć się miało. Przeczucie graniczące z pewnością. Poczuł na sobie wzrok czyjś, nie widząc jeszcze. Rozejrzał się trwożnie wokół. Oddech jego stawał się coraz cięższy.

 Ujrzał wilka, samca alfę, który śledził jego spojrzenie. Spokojny, pewny siebie. Władczy. Za drzewami czaiła się wataha. Widział tylko połyskujące oczy. Ze wszystkich obrazów przeszłości, które pojawiły się teraz przed jego oczyma, zatrzymał jeden. Po przebudzeniu już go nie odnajdzie. Samiec podniósł się powoli, najeżył sierść, gotów do ataku. Tadeusz instynktownie okrył gardło dłońmi. Ten, znacząc teren, wzgardził nim i odszedł. Po chwili usłyszał wycie, przypominające lamet, trwające kilkanaście sekund. Ono go wybudziło.

 Usiadł na łóżku. Krople potu, łez, spływały powoli, szukając najmniejszego wyżłobienia na jego twarzy. Nie odnalazły. Dzięki tylko wstawiennictwu myśli i boleści powstaje rysa.

 Po raz pierwszy poczuł się bezgranicznie samotny. Pragnął przywołać drugiego człowieka, usłyszeć głos, nawet z oddali. Podszedł do telefonu, ujął za słuchawkę. Uzmysłowił sobie, że nie ma na całym świecie istoty, do której mógłby zadzwonić w środku nocy.

 Nigdy nikomu nie zaufał, do końca nie zawierzył. Okrył się pancerzem, który z upływem każdego dnia stawał się cięższy. Nie odnajdywał w sobie współczucia. Bolesne historie innych nudziły go bezmiernie. W czasie rozmowy nadymał się, wzdychał, bezradnie rozkładając ręce. Nie czekał dokończenia wątku, zmieniając temat. Żenujący spektakl jednego marnego aktora.

 Wyznawał jedną dewizę. Liczyć mógł tylko i wyłącznie na siebie. Los okazywał mu łaskę. W wieku pięćdziesięciu lat nie doświadczył dramatu ani boleści. Wszystkie nieszczęścia dotykały innych. Spoglądał na nich z oddali, z pogardą. Musieli czymś zawinić.

 W ułomności swojej stawiał się ponad innymi. Myślał, że jest doskonalszym. Jedna jego cecha zadziwiała. Sączący się jad i nienawiść, kiedy oceniał czyjeś życie, które nie mieściło się w jego ramach. Czerpał satysfakcję z krytykowania. W szyderstwie odnalazł spełnienie. Natura żmii syczącej, z rzadka atakującej.

 Na ubogich spoglądał z pogardą. Zwał ich nieporadnymi. Drwił z tych, którzy nie pomnażali niepotrzebnych bytów, odnajdując bogactwo w świecie niematerialnym, którego nie mógł wycenić. 

 Przeszedł do gabinetu. Usiadł za starym dębowym biurkiem. Na przeciwległej ścianie, na mosiężnym haku zawieszony był obraz Wierusza-Kowalskiego. Wpatrywał się w niego długo, upływały kolejne minuty. Miał wrażenie, że gdzieś w oddali słyszy wycie wilka. Nie to, które pierwszy raz posłyszał w dzieciństwie, lecz ze snu. Spojrzał na korespondencję leżącą od rana na małej tacce. Przyglądał się jej długo. Powoli otworzył szufladę, wyjął srebrny nóż do listów.

 Uniosła go fala gniewu i nienawiści. Poczuł się oszukanym i wykorzystanym. Tracił swoje stanowisko pracy. Zlikwidowane, aby pozbyć się Tadeusza. Całe życie przewidywał, analizował, wyciągał wnioski. Zachowywał się jak wytrawny szachista. Z każdym awansem stawał się coraz pewniejszy siebie. Czuł się niezastąpiony. Teraz uzmysłowił sobie, jak mało znaczyły jego porady, kiedy innym świat chwiał  się w posadach. Nigdy nikomu nie pomógł bezinteresownie. Paro-krotnie wyciągnął pomocną dłoń dla potrzeb opowieści, w której urastał do rangi zbawcy i obrońcy uciśnionych. Miał zapisane ich nazwiska w kalendarzach z ubiegłych lat. Wybierał ludzi, którzy mogli okazać się przydatni w przyszłości. Nie poświęcał chwili uwagi tym, którzy według niego nie rokowali na przyszłość i mogli zapomnieć o jego dobroduszności. W ogóle nie interesował się ludźmi, którzy tracili cokolwiek.

 Powoli zaczął się uspokajać. Po przeprowadzeniu chłodnej analizy doszedł do wniosku, że udowodni innym, w jak krótkim czasie człowiek jest w stanie podnieść się i realizować wyższe cele. Uśmiech triumfu zagościł na jego twarzy. Powróciła pewność, a wraz z nią sen. Nie wiedział dlaczego. Wzdrygnął się. Wilk nie skoczył przecież do jego gardła, odszedł. Poczuł się nieswojo. Zapalił małą lampkę na końcu gabinetu. Wydało mu się, że świeci nieco inaczej, połyskując z oddali. Zgasił ją.

 Zmęczony, pragnął udać się na spoczynek. Dostrzegł wtedy dwie koperty, o których zapomniał po otwarciu pierwszej. W jednej z nich, z biura podróży, najprawdopodobniej znajdowała się oferta znaleziona specjalnie dla niego. Druga przyszła z Centrum Diagnostyki Laboratoryjnej. O zdrowie swoje był spokojny, troszczył się o nie jak o swą majętność. Co roku wykonywał wszelkie możliwe badania. Za każdym razem wypadały korzystnie. Pod kontrolą miał swoje życie, jak i zdrowie. Tak myślał, do dzisiaj.

 Po przejrzeniu całej oferty przyszłej podróży, sięgnął po wyniki. Przyzwyczajony do dobrych wieści, znudzonym wzrokiem spojrzał na kartki z laboratorium. Nie dowierzał. W niemal każdej tabeli wartości były przekroczone. Proszono o pilny kontakt.

 Los z niego zakpił. Ten, który do tej pory milcząco przyzwalał. Nie przywoływał do siebie. Tadeusz wkupywał się w jego łaski całymi latami, nie wiedząc, że chytrzejszego ma przed sobą przeciwnika. Nieme przyzwolenie, obojętność, nieodczytane zostały w sposób właściwy.

 W jednym dniu odmieniło się jego życie. Zapytywał samego siebie, w czym zawinił, w którym momencie popełnił błąd. Wsparł się o biurko, spojrzał na samotnego wilka. Teraz dopiero odnalazł w pamięci obraz ze snu, który tak długo miał przed oczyma na polanie. Twarz Augustyna, jedynego najbliższego przyjaciela. Zadumał się. Oddalił się od niego, kiedy ten został zdegradowany. Nie był w stanie spłacić zaciągniętego kredytu. Tadeusz skłonny był wtedy udzielić pożyczki, kiedy jednak dowiedział się, że został wykryty u przyjaciela nowotwór, zaniechał. Spotykali się coraz rzadziej. W czasie ostatniej rozmowy, mając przed oczyma człowieka, który stracił niemal wszystko, udzielał porad, które nie mogły już posłużyć. Po pewnym czasie przestał odbierać od niego telefony. Rozmowy o toczącej Augustyna chorobie i ubóstwie, w którym się znalazł, przyprawiały go o mdłości. Porzucił jedyną najbliższą mu istotę. Dla własnej wygody i komfortu niemyślenia o nieszczęściu drugiego. Parę dni przed jego śmiercią otrzymał przesyłkę. Augustyn podarował mu obraz przedstawiający samotnego wilka, pędzla Wierusza-Kowalskiego.

 Pycha została ukarana. Pozostał ze swoimi wyliczeniami, kalkulacjami sam jeden. Z radami, których udzielał innym, z ostrzeżeniami, pouczeniami. Ze swoją majętnością, którą nigdy się nie podzielił. Sam jeden.

 Samouwielbienie i egoizm skazały go na samego siebie. Wyrok dożywotni. Kara niewymierzona przez sąd. Pozostanie prawo do odwiedzin. Nikt z niego nie skorzysta.