Nie było miejsca dla Ciebie Lidia Świder

  W przededniu Wigilii Anna z Janem zamilkli, nie przez nieporozumienia, lecz dzięki jednej, wspólnej myśli, której nie mieli odwagi wypowiedzieć. Pragnęli pozostać w ten dzień wyjątkowy sami, wolni od tradycji nakazującej stawiennictwo o wyznaczonej godzinie pośród najbliższych przy stole okrytym śnieżnobiałym obrusem. W pieczołowitości przygotowane potrawy stanowiły w każdym roku kwintesencję Wigilii, jak i choinka mieniąca się kolorami sztucznych lampek. Tak naprawdę, wszystko było w swej odświętności przebrane, nienaturalne, przypominające premierę spektaklu teatralnego.

 Marzenie pozostania wyłącznie ze sobą nie mogło się ziścić. Rodziny Jana i Anny nie odnalazły miejsca w swej wyobraźni dla pragnień swych najbliższych, wyłamujących się ze schematów. Tradycja stała się obowiązkiem, nakazem niewypowiedzianym, któremu wszyscy ulegli. Cień człowieka znaczniejszy był i dostojniejszy od niego samego, bowiem wyróżniał się w tle zasiadających do wieczerzy na ścianie służącej za ekran do wyświetlania filmów bez treści. Przypominał odegrane role aktorskie, wyuczone słowa życzeń i uśmiechów zawartych w jednym kadrze.

 Anna uzgodniła godzinę przybycia z matką, dla której pora wydała się zbyt wczesną. W tym samym czasie Jan tłumaczył rodzicom opóźnienie przyjścia. W przeddzień Wigilii pojawiła się rysa, zbyt delikatna, aby zauważyła ją dalsza rodzina zaproszona na wieczerzę. W tym wyjątkowym dniu człowiek liczył się najmniej, strawa znaczyła więcej. Zapomnieli już o Dniu Wszystkich Świętych, kiedy przyozdabiali martwą płytę nagrobną. Po paru tygodniach dekorowali martwe domy wszystkim, co sztucznym było i pospolitym. Duchowość człowieka i rozmowy płynące z serca zostały zepchnięte na margines.

 Po godzinie siedemnastej Jan i Anna udali się na pierwszą Wigilię do jej domu rodzinnego. Pierwsze wrażenie nie sprawiło radości, najbliższa rodzina, którą znała od dziecka przyjęła maskę odświętną. Nie podjęli rozmowy, prócz zdawkowych zdań, które mogły nie paść. Matka podała uszka z grzybami, po chwili przyniosła czerwony barszcz. Nastąpiła chwila ciszy. Martwej ciszy, kiedy ludzie nie spoglądają na siebie i w majestacie pochylają się nad barszczem, niczym nad relikwią. W tle kolędy koiły niezręczną ciszę, nikt nie zważał na Narodziny Pańskie, a i na żłóbek pod choinką. Anna z Janem spoglądali niekiedy na siebie, pragnąc uciec i być ze sobą, zapomnieć o świecie, w którym jeden dzień jest magiczny, a każdy kolejny rzeczywisty, obnażający prawdziwe oblicze. Spektakl wiary i nadziei trwa parę godzin, a kiedy opadnie kurtyna nikt nie podda się iluzji świąt.

 Na stole pojawiały się kolejne potrawy, aby sprostać i dokonać dzieła podziwu rodziny, która nazajutrz zapomni. Zaprzątnięte myśli, godziny spędzone w kuchni nad przepisami prababek, a wszystko to na nic. Wigilia to dzień szczególny, zbyt wyjątkowy, aby potrawy mogły być znaczniejsze od bliskości między ludźmi. A jednak tak się stało i nikt z gości nie okazał zdumienia czy zakłopotania. Liczył się suto zastawiony stół i tandetne ozdoby. Nie rozmawiali, syci i zadowoleni wymieniali między sobą informacje. Mogli przywołać w pamięci wspomnienia o najbliższych, którzy odeszli i tylko dzięki nim będą żyć wiecznie, dopóki rodzina nie zapomni. W czasie wieczerzy nikt o nich nie wspomniał, pogrzebani w ziemi i myślach zostali pominięci. Pozostawili za to na skraju stołu nakrycie dla zagubionego wędrowca, aby wpisało się w tradycję i zostało zauważone przez innych. A kiedy rozległo się pukanie do drzwi, wszyscy zamilkli.

 Anna z Janem pożegnali się z rodziną przypominającą obcych sobie ludzi, aby udać się do następnej. Schemat został powielony na kształt martwej sztancy. Bliscy nie kryli swojego rozczarowania porą zbyt późną, grymasy na twarzach zdradzały wiele, niedomówienia również. Ponownie zasiedli do stołu pomiędzy najbliższymi, aby skupić się nade wszystko na wieczerzy. Tradycji stało się zadość, podano dwanaście potraw przy zapalonych świecach. Przynajmniej one tworzyły klimat ciepła, ludzie zastygli w martwych pozach nie byli w stanie spojrzeć drugiemu w oczy, ująć za dłoń i porozmawiać od serca. Obowiązywała etykieta stołu, a wraz z nią sztywne normy zachowania.

 Nie tylko w tym domu, lecz w wielu innych człowiek zasiadał do wieczerzy wigilijnej bezgranicznie samotny, mając pośród siebie najbliższą rodzinę. Pragnął pozostać u siebie w spokoju niezakłóconym obowiązkiem, lecz nie mógł się przełamać, aby nie skrzywdzić innych. Zatem przybierał teatralną maskę i trwał do końca.

 Przed końcem wieczerzy Jan poprosił ojca na chwilę rozmowy. Stanęli w ciemnym pokoju, na szybie drzwi odbijały się blaskiem wszelkich kolorów lampki zawieszone na choince. Wokół panował półmrok. Wystarczyło przejść parę kroków, aby odnaleźć się w innej rzeczywistości i spojrzeć drugiemu, najbliższemu człowiekowi w oczy. Ucałował dłoń ojca i pragnął wypowiedzieć myśl, w słowach prostych i szczerych, kiedy usłyszał najbliższą jego sercu kolędę – Nie było miejsca dla Ciebie w Betlejem w żadnej gospodzie i narodziłeś się, Jezu, w stajni, w ubóstwie i chłodzie.

 Wszelkie inne słowa stały się zbędne. Z oddali dobiegały głosy, gubiły się i milkły. Za oknem pojawiły się pierwsze płatki śniegu. Zegar wybił kolejną godzinę. A wszystko, co zbędne było, postało niezauważone prze syna pragnącego rozmowy. Nie doczekał. Ojciec wyszedł do gości, bowiem według niego wypadało być pośród nich. Tylko nikt nie zwrócił uwagi najmniejszej na jego odejście i nagłe przyjście.

 Powracając do domu Anna ujrzała w oddali samotnego człowieka, któremu wiernie towarzyszył pies. Jan spostrzegł wcześniej, nie odezwał się, aby zapomnieć o dniu, kiedy odtrącił go ojciec. Podeszli razem do człowieka znanego jedynie z widzenia. Usiedli razem na ławce pod nagim drzewem, które swymi konarami sięgały wprost do nieba, bez próśb i modlitwy. Pies w swej spontanicznej radości witał się z przybyłymi kładąc przednie łapy na ich ramionach, po chwili wracał do swojego Pana kładąc się u jego stóp. Była to radość nieopisana, której mógłby pozazdrościć ktoś zimny i prozaiczny, niepotrafiący wyrazić swoich uczuć. Rozmawiali z obcym człowiekiem mając wrażenie, że jest najbliższym.

 Ośnieżona ławka znaczyła po stokroć więcej od suto zastawionych stołów, od prezentów usłanych w srebro i złoto. Jan i Anna spoglądali na niebo i daleki księżyc. Poczuli się wolni. Odeszli od świata utkanego nicią hipokryzji świąt. Nie powrócą na kolejną wieczerzę wigilijną pośród rodziny. Dalsza jest od wszechświata.