Słowa wypowiedziane. Wysłuchane. Zapadające. Wielokroć powtarzane. Położone na wadze prawdy i własnych osądów. Przewrotność myśli, która zaczyna zwodzić na kształt własnego wyobrażenia. Sięgnie wkrótce po nici, którymi tkać będzie fałszywy obraz.
W dostojeństwie, ciszy, kondukt pogrzebowy zmierzał ku miejscu już ostatecznym. Wybranym. Obojętnym dla Izydora. Stuletni dąb, który osłaniać miał miejsce zadumy, pieczę nad ciałem roszcząc, nie pokłonił się. Gdzieś w oddali brzozy chyliły czoła. Nikt nie zważał. Podążali za trumną niesioną przez czterech mężczyzn, przebranych na tę chwilę. Podobnym manekinom. Za nimi najbliżsi. Wolni od ciężaru, którym obarczyli innych. Unieść nie zdołali.
Szli powoli, nie spoglądając na siebie. Każdy z nich inny przywoływał obraz Izydora. Myśl, która tak wiele uchwycić może, nie rości praw pamięci. Wspomnienia mgliste, dalekie, które mieszały się ze słowami zasłyszanymi. Czerń przeobrażenia. Kolor kwiatów tak różny, w jaskrawych kolorach bezwonny. Białe w tle, niezauważone. Kroki miarowe, rytmu dotrzymujące. Martwe ciało, ludzie na kształt niego. Uładzeni na tę chwilę. Milczący. Pozorna gra emocji, smutek powinności i nakazu. Obowiązek, który będzie towarzyszył im każdego dnia. Kolejny poranek, dzień na kształt tej drogi, beznamiętny i zimny, wyznaczony przez czas. Klepsydra odwrócona. Wypełniona.
Ocena drugiego człowieka. Wyrachowana kalkulacja, przypominająca wycenę. Słowa zasłyszane przez ludzi, którzy pierwsi sięgną po kamień. W pewności swej i pysze nie wiedzą, że zostali obnażeni. Dzień wcześniej od myśli.
Przystanęli przy betonowym, szarym, spowitym bluszczami grobowcu na końcu alei. Większość z nich obojętna. Nieutrzymująca latami kontaktów z Izydorem. Nie rozmawiali, nie pisali, nie przyjeżdżali. Nie wiedzieli nic o jego życiu. Dziś stawili się, jako przyjaciele, tak wiele mając do powiedzenia. Spoglądali teraz na siebie z ciekawością, oceniając nawzajem. Zapłacili już za msze w intencji Izydora. Ksiądz modlił będzie się do Boga. Wierni ujrzą dłoń wskazującą, po chwili otwartą. Usługa wyceniona. Tym, których nie stać pozostanie modlitwa, szczera przynajmniej, płynąca z serca. Nikt się o niej nie dowie. Nazwisko nie zostanie odczytane. Samotna modlitwa znaczy więcej, stokroć razy jest cenniejsza, niż opłacone chóry do nieba. Pogrzeb też został opłacony, według stawki. Przynajmniej ziemia lżejsza jest od powinności.
Teraz czekali stypy. Nie musieli udawać już smutku, chwilowe wzruszenie nie pozostawi w nich śladu najmniejszego. Przypomnieli sobie o człowieku dopiero wtedy, kiedy odszedł na zawsze, nie poświęcili mu chwili uwagi wcześniej. Cóż za bezduszność. Przy grobowcu nikt nie pozostał. W oddali grabarz wykopywał dół. Pomyśleli o śmierci, trumna z ciałem Izydora nie wzbudziła lęku, lecz pusty dół, czekający, zatrwożył ich. Na chwilę jedynie. Odeszli, spokojni. Odegnali widmo, które powróci przed snem.
Izydor wiódł życie samotne. Z dala od ludzi, których rozpoznał. Prócz jednego. Nie znosił pazerności i pieniędzy. Ogarniał świat, widział ludzi padających przed złotym cielcem na kolana. Wtedy jedynie gardził drugim człowiekiem. Wiedział, że nie jest on stworzony na podobieństwo kruków i lilii polnych. Wymagać mógł przynajmniej pewnej prawości i uczciwości. Najczęściej jednak napotykał gmach cementowy, który zagarnąć miał kolejny. Oddalił się, nie chcąc zatracić siebie.
Na stypie, tłum żądający chleba, wyczekiwał podania strawy. Zniecierpliwiony i zły. Nie czas igrzysk nastał, tylko wielkiej smuty. Nie uszanowali chwili, kiedy mogli wspomnieniami powrócić do życia Izydora. Komplementowali się nawzajem pustymi słowami. Zapachy roznoszące się wokół stołu potęgowały radość, która zaczęła się w nich rodzić tuż po zakończeniu ceremonii. Siedzieli teraz tak dumni z siebie. Pojawili się w dzień ostateczny.
Na końcu stołu spoczęły sępy. Chytre, przewrotne, pazerne. Przypomniały sobie o Izydorze, kiedy czas dziedziczenia nastał. Tak mało wiedząc o nim, pytać zaczęli. Przestał się liczyć człowiek, zamilkło sumienie. Chciwość demaskuje. Obnaża. Dzień po śmierci wiedzieli, że praw swych mogą dociekać. Podstępna droga ich wiodła. Od prawdy do zakłamania. Obmyślać zaczęli. Radzi ze swego planu. Niepomni drugiego człowieka. Spryt osadzony w podłości.
Grabarz opuścił już cmentarz. Kiedy wieczór nastał, na malej ławce przy grobie przysiadł starszy mężczyzna, równie samotny jak i to drzewo, które pokłonu nie złożyło. Miejsce zadumania, kiedy można prowadzić rozmowę z kimś, kto odszedł na zawsze. Rzecz niewyobrażalna dla ludzi, którzy nie wiedzą, czym jest więź. Zdają sobie jednak sprawę z korzyści, jakie przynosi pokrewieństwo. Najbliższy przyjaciel Izydora nie chciał brać udziału w spektaklu. Teraz, nie skrywając łez wspominał wspólne chwile. Kolejne obrazy pojawiały się przed jego oczyma. Chwilami gościł uśmiech na jego twarzy, dobrotliwy i łagodny. Zadawał pytania, Izydor spokojnym głosem odpowiadał. Tak wiele rozmów prowadzili razem. Znał i teraz odpowiedzi. Zamilkł. Zapalili ostatni raz dębową fajkę. Z drzewa, które może osłaniało kiedyś inne groby.
Obiad, który tak szybko przeobraził się w biesiadę dobiegał końca. Nasyceni, upojeni i radośni, przypominali gości weselnych. Przełykając ostatnie kawałki słów i strawy wydawali się zadowoleni. Ktoś z nich, wcześniej zadając sobie niemało trudu, odnalazł zdjęcia Izydora. Nie zaciekawiły, szczególnie to ze szpitala, w którym nikt go nie odwiedził. Na każdym zdjęciu był sam. Jedno z nich wzbudziło wielką ciekawość sępów. Spojrzeli na siebie. Tylko tyle. Pozostali spoglądali tylko przez chwilę na samotnego Izydora. Przynajmniej na moment pomyśleli o nim.
Nade wszystko zajęci byli sobą. Problemy innych wydawały się mniej ważne od własnych. Cieszyli się z zasłyszanych wieści. Wydarzenia dotkliwe kazały im zamilknąć. Po chwili jednak dopytywali szczegółów. Zadziwiająca natura człowieka. Tak niewielu radość przynosi szczęście innych. Kiedy kogoś dotyka upatrują oszustwa, czekając potknięcia. Współczucie dla nieszczęścia, dopóki trwa.
Pojawił się pewien problem. Nikt nie wiedział, kim był naprawdę Izydor. Doszukiwali się w przeszłości minionych występków. Nazwać ich nie potrafili. Wyobraźnia dopowiadała. Ubarwić chcieli to życie samotne, zbyt ubogim było dla nich aby budzić mogło ciekawość. Otworzyli bramę. Poprowadzili ścieżką kłamstwa. Siebie stawiając za wzór, za przewodnika. Jak chytrze przewodzić można, mając za sobą wielu.
***
Rok po stypie sępy konały. Wcześniej zdążyły wyniszczyć człowieka, odbierając mu wszelką wiarę i nadzieję. Pozostawiając w bezgranicznej samotności. Mało im tego było. Zadziobywały, chcąc odebrać wszystko. Krążyły z wyciągniętymi szponami raniąc. Czekając na wyrok, wzbiły się do lotu. Tak pewne i pyszne, stać ich było na wiele. Nie osiągnęły celu. Chciwość obróciła się przeciwko nim. Jeden zaczął krążyć nad drugim. Niepewny jutra. Nie wiedząc, który ohydniejszym się wyda w przewrotności swojej. Wiedzieli o sobie jedno, zdolni są do wszystkiego. Rozproszyło się stado. Największy przysiadł na murze klasztornym, mając świadomość, że czeka go banicja do odległego kraju. Bicie dzwonu dochodzące z pobliskiego kościoła nie było w stanie go spłoszyć. Wypatrywał kolejnej ofiary. Teraz spoglądał na swych towarzyszy. Najsprytniejszy odleciał. Ten, co zamęt zasiał. Zegar zamilkł. Obił się jedynie o niego skrzydłami nie słysząc godziny, która wybiła.