Spośród wszystkich dróg najczęściej jedna wiedzie do celu wyznaczonego przez radosny tłum pielgrzymów, który czeka potwierdzenia swoich wyobrażeń, lecz nie prawdy. Wielokrotnie złoży pokłon w zawierzeniu tym, którym się należy jedynie przez więzy krwi. Nie zawsze przypominać będzie do ostatnich dni radosną pieśń. Najbliżsi nie okażą starań. Nie muszą, wliczeni w krąg usprawiedliwienia, podlegać będą innym prawom.
Przebudzenie następuje w chwili jednej, najmniej spodziewanej, kiedy człowiek uzmysławia sobie, że spektakl, na który spoglądał nie jest inscenizacją, lecz jego własnym życiem. Ludzie na kształt manekinów, podobni do siebie, z oczyma martwymi, które nie spoglądają w dal, tylko na tego, który napotka ich spojrzenie, przechodzą każdego dnia po polach szachownicy. Widz, który stał się na niej pionkiem, nie doczeka końca czwartego aktu.
Iluzja jest najwierniejszym przyjacielem człowieka. Wciąż mamiąc, nie dopuszcza myśli, która śmiałaby naruszyć misterny wizerunek, budowany niekiedy latami. Nie widzimy ludzi, żyjemy jedynie wyobrażeniami o nich. Niekiedy wystarczy odejść od stołu, stanąć w oddali, czekając na potok słów, którego nie powstrzyma już myśl uważna człowieka, który wypowiada je w chaosie myśli. Wcześniej bądź później, zdradzi myśli ukryte. Wtedy, kiedy zapomni się i będzie szczery.
Ignacy nie obrał jednej z dróg, wytyczył własną, na której nie napotkał śladów zafałszowanej pieśni dziękczynnej. Omijał place zapełnione ludźmi, którzy spoglądają w stronę złotego cielca w trosce i zawierzeniu. Jakże podobni byli do siebie w swoich tęsknotach i dążeniach.
Porzucił dostatek w wieku dojrzałym, kiedy uzmysłowił sobie, że żyje w świecie kłamstwa, w którym przebiegła myśl wznosi się ponad inne. Podjął decyzję w dniu wigilii. Bliscy nie spoglądali w jego stronę, zajęci byli komplementowaniem towarzystwa, które należało do rodziny. Nie przypominali tym razem manekinów, lecz drewniane lalki. Każda z nich nosiła w sobie mechanizm pospolity, prosty w poruszeniu klucza, który pasował do innych, równie ułomnych. Nie spostrzegli swej ugrzecznionej martwoty, wyrażającej się w słowach, które nie niosły najmniejszej treści. Siedzieli przy stole wigilijnym w pozach dostojnych, troszcząc się jedynie o swój wizerunek. Ignacy spoglądał ze smutkiem na matkę, siostrę i braci. Zawiniły zapewne jego wspomnienia, kiedy widział ich młodymi i radosnymi, nade wszystko jednak szczerymi. Utrudzona matka, która sprostać chciała za wszelką cenę tradycyjnej liczbie dań, przypominała własny cień, którego nie spostrzegła na białej ścianie pokoju. Nie spojrzała na wynaturzoną, zgarbioną swoją postać. Nie chciała ujrzeć samej siebie u kresu życia. Od lat żyła dla innych, zapominając o własnym świecie. Żyła światem innych. Nie mając własnych pragnień, spełniała tęsknoty dorosłych już dzieci.
Spoglądała na najstarszą córkę, u której nie zdołała odnaleźć najmniejszych uczuć. Córka zamknęła się w martwym świecie konwenansów i blichtru. Pozostanie w nim zapewne do końca życia. Wygoda własna pozbawiła ją empatii, za którą szło współczucie, którego nie okazywała z przyczyny jednej. Nie wiedziała czym jest wrażliwość.
W czasie wieczerzy wigilijnej rodzina poruszała tematy codzienne, przypominające rozmowy toczące się w czasie każdej innej uroczystej kolacji. Ignacy miał wrażenie, że zasiadł do stołu z obcymi ludźmi. Wielu z nich pragnęło pozostać w swoich domach, w spokoju, nie dbając o zbędne prezenty i suto zastawiony stół, który stawał się jedyną treścią podczas wszelkich świąt. Zostali jednak, nie chcieli wyrządzić sobie wzajemnie przykrości w czasie dnia szczególnego. Podczas powszednich dni, nie raziła ich własna przewrotność i chciwość.
Ignacy podszedł do okna. Spoglądał na oświetlone domy, na snujący się dym z kominów. W nocy każdy dom przypominał kolejny. Oświetlone ich wnętrza z oddali nie wyróżniały się, jedynie małe płomienie zapalonych lampek na choinkach zwracały uwagę, dzięki różnorodności koloru, gaśnięciu nagłemu i pojawieniu na kolejne sekundy.
Nie chciał powrócić na swoje miejsce, ponownie usiąść pomiędzy rodzeństwem, które pozostawiło go na pastwę losu, kiedy wydawało się, że utraci wszystko. Spojrzał na matkę, która zrozumiała w jednej chwili, że syn odejdzie. Nie spojrzała na najstarszą córkę. Wiedziała, jakie padną słowa z jej ust po jego odejściu. Pełne krytyki i wzgardy zostaną usprawiedliwione, dlatego tylko, że wypowiedziane o porze właściwej.
Ignacy przed odejściem złożył pokłon rodzicom i miejscu, w którym się narodził. Nie spojrzał na siostrę. Jej widok sprawiał mu przykrość. Zadowolona, zachwycona samą sobą, nie spoglądała w jego stronę. Zajęta była wieczerzą, którą przygotowała matka. Bezduszni ludzie często znajdują upodobania, które dotykają podniebienia, lecz nie myśli.
Po wyjściu spojrzał na dekoracje ogrodów, które lśniły blaskiem o stokroć większym niż te, ukryte w domach. Nie doszukiwał się sensu, najprawdopodobniej nie odnalazłby wytłumaczenia zaistnienia rzeczy tak ulotnych i lichych. Inni naśladowali pozostałych, chcąc się do nich upodobnić.
Wracając do siebie, napotkał na drodze starszego mężczyznę, u którego boku dumnie kroczył wilczur. Rozpoznał dawnego sąsiada, z którym przed laty prowadził długie rozmowy. Uzmysłowił sobie dopiero teraz, jak bardzo zaważyły na przyszłym jego życiu. Przystanęli na chwilę, staruszek spoglądał na Ignacego przez dłuży czas, nie odzywał się, wskazał tylko na swój ciemny dom. Syn jego wyjechał z chwilą pojawienia się pierwszej gwiazdy. Śpieszył się do domu rodziców żony. Zapewne znaczniejszego i oświetlonego tysiącami lampek. Ignacy otworzył furtę, weszli razem na mały ganek, który prowadził do pokoju. Nie został zaproszony, wiedział jednak, że bywają w życiu człowieka chwile, kiedy ktoś nie śmie już pytać, zapraszać, ani prosić o rzecz najmniejszą.
Starzec zapalił świecę, w której wątłym świetle wszystkie sprzęty wydały się ubogie, zimne i martwe. Spoczął na krześle, oddychał ciężko, zapewne spacer go zmęczył. Ukrył twarz w dłoniach. Kiedy sięgał po chusteczkę, podszedł do niego wilczur, który wsparł się o jego wątłą pierś dwiema łapami. W bezgranicznej miłości do swojego pana, zaczął lizać jego przeoraną zmarszczkami twarz. Po chwili pies położył swój piękny, szlachetny łeb na jego kolanach, tym razem lizał dłonie, które usiłowały wcześniej ukryć łzy.
Lidia Świder